Coheed And Cambria, Panthers
Nowy Jork, The Bowery Ballroom - 21 lipca 2005
Były wszystkie największe obrzydliwości rocka: niekończące się solówki, psychodeliczne loty, kawałki trwające po dziesięć minut. Ale i to tak był wielki koncert.
To był wieczór zespołów, które żywcem i bez żadnej żenady odwołują się do dość potwornych wzorców z przeszłości: do rocka z lat siedemdziesiątych. Ale do rocka sprzed punkowej rewolucji, która dała kopa w sam środek nerek rockowemu gwiazdorstwu i prowadzącej donikąd wirtuozerii. Do rocka gitarowych symfonii, wypełnionych po brzegi niezrozumiałymi w swym nadmiarze dźwiękami. Do rocka podniebnej psychodelii – skrzywionych i nadwyrężonych wspomnień z ery dzieci kwiatów. I wydawać by się mogło, że grając dziś muzykę, odwołującą się bezlitośnie do tamtych wzorców, trzeba nieuchronnie popaść w beznadziejny eklektyzm, pusty banał i ziewającą nudę – jak to się przydarzyło wielu zespołom, działającym na bardziej oficjalnym rynku muzycznym. Ale te dwie grupy, ukryte przed światem gdzieś w ciemnym kącie piwnicy z niezależnym rockiem, pokazują, że może być inaczej, że ta muzyka może być wciąż żywa i poruszająca.
Panthers to kwartet nowojorczyków z Brooklynu. Grupa powstała trzy lata temu jako jeden z dwóch odprysków po rozpadzie niezależnej emo-violence’owej legendy, grupy Orchid. Gra w niej dwóch muzyków z tamtego składu, ale ich nowa grupa skręciła lekko z niebezpiecznej ścieżki łączenia wściekłości z rozpaczą, w czym niedoścignione mistrzostwo osiągnął Orchid. Zespół Panthers w swej muzyce odwołuje się do protopunkowych tuzów ciężkiego grania – nazwa MC5 sama ciśnie się na usta. Na koncercie zespół wskakuje co najmniej na jeden poziom ekspresji wyżej niż na płytach – na żywo ta muzyka nabiera żywszych barw i wyraźniej widać jak bardzo zasilana jest skrajnymi emocjami. A więc znowu, jak w przypadku Orchid, rozrywająca wściekłość zderza się czołowo z bezsilnością i rezygnacją. Efekt jest piorunujący – ta prosta, dość brutalna muzyka łapie w mocny uścisk i trzyma przez cały koncert, nie dając nawet swobodnie odetchnąć. To jak łączenie śniegu z ogniem: szorstkie, agresywne granie i rytmy, które skłaniają do klaskania – wokalista grupy okazał się zresztą niezłym wodzirejem i temu klaskaniu chętnie przewodził – krzyk, w którym słychać niezrealizowaną złość i spokojniejsze, niemal bujające fragmenty. Ta muzyka budzi i prowokuje.
Podobnie działa na słuchaczy Coheed And Cambria (na zdjęciu). Historia tego zespołu jest zdumiewająca. Grupa ma w zasadzie na swym koncie dwa longplaye i niezliczone płyty różnorodnych pobocznych projektów swoich członków. Jeszcze rok temu grała w Nowym Jorku jako jedna z pięćdziesięciu kapel prezentujących się jednocześnie na kilku scenach punkowego festiwalu Warped, dziś w ciągu kilku minut wyprzedała bilety na dwa koncerty, dzień po dniu, w największych salach w mieście, a publiczność wykrzykuje pod sceną w amoku wszystkie teksty i po koncercie bije się do krwi o... pałeczki perkusisty.
Dużo w tym oczywiście afektu i kokieterii, ale zespół rzeczywiście zasługuje na szacunek, a co najmniej uwagę. Ta kompletnie nieznana w Polsce grupa gra zdumiewająco chwytliwą i wściekle poruszającą muzykę. Co prawda kawałki potrafią trwać dziesięć minut i zawierać kilka solówek, ale w tym przypadku to naprawdę nie przeszkadza. Co prawda charyzmatyczny wokalista, a zarazem gitarzysta grupy, wygląda jakby uciekł z jakiegoś wściekle złośliwego i sardonicznego filmu animowanego o grupie Kiss, co prawda popisuje się na koncercie graniem solówek językiem, co prawda potrafi przekroczyć granice dobrego muzycznego smaku do tego stopnia, żeby grać na gitarze o dwóch gryfach – ale to też zupełnie nie psuje dobrego wrażenia, jakie pozostawia muzyka tej grupy i jej koncertowe wykonanie. Te kawałki wbijają się w głowę aż po sam rdzeń kręgowy, te teksty powodują nieustępliwe ciarki na plecach, te poruszające refreny nie pozwalają ustać w miejscu. Progresywne emo? Art-punk? Jak zwał, tak zwał, tego nie można przegapić ani w wersji koncertowej, ani studyjnej – a zespół na początek września zapowiada premierę kolejnej płyty. Nie warto jej przegapić.