Maria Taylor, Statistics, Jennifer O'Conner, Taylor Hallingsworth
Nowy Jork, Knitting Factory - 20 lipca 2005
Jasne, można powiedzieć, że to tylko krewni i znajomi Conora Obersta. Ale nie można nie zauważyć przy tym, że to również oryginalni i dojrzali artyści.
Ten koncert pomyślany był tak, żeby przedstawić twórczość artystów samodzielnie nagrywających swoje płyty, wykonujących partie poszczególnych instrumentów i piszących bardzo osobiste teksty. To swego rodzaju podgatunek, bardzo charakterystyczny dla sceny amerykańskiej, a w Polsce dziś praktycznie nie istniejący. A jeśli nawet, to w jakiejś skarlałej, zmanierowanej i zbolałej postaci – to tak zwana kraina łagodności: pani w workowatej spódnicy śpiewa o miłości, której nie mogła dogonić. W Stanach wygląda to zupełnie inaczej, a ten koncert znakomicie pokazał, że piosenka autorska może mieć bardzo różne barwy i odcienie.
Zaczął Taylor Hallingswoth – dandysowaty, postmodernistyczny bard w przyciasnej marynarce, który przy pomocy trojga towarzyszących muzyków sprokurował kilkanaście minut prostej, korzennej muzyki, surowego rock’n’rolla z bardzo wyraźnymi wpływami country i muzycznej tradycji Południa USA. Po nim na scenie pojawiła się samotna kobieta z akustyczną gitarą. Jennifer O’Conner zaśpiewała kilka wpadających w ucho, rozdzierająco smutnych piosenek o zagubieniu tak potężnym, że nawet nie warto próbować odnaleźć siebie ani nic, co się kiedyś znało i o miłości tak mocnej, że można się jej chwycić i nie bać się, że się wypadnie, gdzieś na ostrym zakręcie.
A potem scena należała już tylko do dwojga artystów, których rzeczywiście uznać trzeba za związanych w różny sposób z niezwykle ważną dla amerykańskiej sceny niezależnej osobą, którą jest Conor Oberst, lider Bright Eyes. David Dalley, występujący tego wieczoru jako Statistics gra z nim w zespole Desaparacidos, Maria Taylor – nagrywa płyty dla jego wytwórni, Saddle Creek, a jeśli zaglądnie się do jej prywatnego życia, okaże się że jest z Oberstem związana również uczuciowo.
Na płytach sygnowanych nazwą Statistics ani przez chwilę nie odnosi się wrażenia, że nagrała je tylko jedna osoba. Na koncercie, Dalleya wspomogła sprawna sekcja rytmiczna, więc był to występ zespołu z prawdziwego zdarzenia. Znakomity występ. Kompozycje gitarzysty sprawdzają się znakomicie, zarówno w wersji studyjnej, jak i odegrane na żywo – to piękne, depresyjne utwory, w których paraliżujący smutek ukryty jest pod chwytliwymi, wręcz przebojowymi melodiami. Muzycy grali przede wszystkim utwory z najnowszej płyty Statistics „Often Lie”, ale kilka razy wrócili też na płytę poprzednią – nie mogło zabraknąć oczywiście największego przeboju, czyli „Sing A Song”. Ale najbardziej porażające wrażenie zrobił utwór zamykający najnowszą płytę, zatytułowany „10-22”. To długi, instrumentalny kawałek, który zniewala, unosi, a potem rzuca bezlitośnie na podłogę i przydeptuje na koniec. To taka muzyka, po której wysłuchaniu chce się mieć ją już na zawsze w środku, chce się zatkać wszystkie otwory w głowie brudną watą, żeby czasem nie zdołała się przez nie wyrwać i uciec. A przy tym wszystkim Dalley okazał się znakomitym, choć wyraźnie zagubionym frontmanem: natychmiast nawiązał kontakt z publicznością, nieśmiało próbował się jej przypodobać, żartował i opowiadał zabawne historie.
Zresztą już po chwili miało się okazać, że to on jest dziś nieoczekiwanym bohaterem wieczoru, kiedy bowiem na scenie zainstalował się zespół towarzyszący Marii Taylor, Dalley objawił się jako grający w nim gitarzysta. O ile występ Statistics utrzymany był w jednolitym, emowo-gitarowym klimacie, o tyle Maria Taylor ze swoim zespołem płynnie przechodziła od mocniejszych, rockowych kawałków poprzez spokojniejsze, delikatne utwory, aż do zupełnie wyciszonych, wręcz wyuzdanych emocjonalnie piosenek. Te ostatnie, zbudowane były w zasadzie tylko z pojedynczych dźwięków gitary, tworzących ażurowy, minimalny akompaniament dla szeptu wokalistki. I w takich momentach ten koncert stawał się najciekawszy, a nastrój robił się tak delikatny, że każde głośniejsze chrząknięcie, tupnięcie, dzwonek telefonu mogły zniweczyć wszystko.
Połamać, przewrócić, poturbować i posiniaczyć tą ciepłą i pełną nienazwanych, ale wyczuwalnych od razu uczuć atmosferę. Na bis, którego Taylor zupełnie się nie spodziewała, przypomniała sobie i publiczności utwór zespołu Azure Ray, w którym gra już od kilku lat, utwór równie delikatny i ciepły jak niektóre z piosenek z jej płyty solowej. I w takim właśnie nastroju pożegnała publiczność, wysyłając ją w gorącą nowojorską noc.