Hot Hot Heat, The Departure, The Fever

Berlin, Kultural Brauerei - 14 maja 2005

Zdjęcie Hot Hot Heat, The Departure, The Fever - Berlin, Kultural Brauerei

Jeśli ktoś uważa, że zespół Hot Hot Heat już się skończył, powinien iść na koncert, posłuchać, popatrzeć, a potem założyć sobie obrożę, wejść pod stół i wszystko odszczekać. I to głośno.

Owszem były problemy: zmiany składu, zamieszanie przy okazji nagrywania nowej płyty, depresja wokalisty. Owszem, najnowszy longplay ustępuje z pewnością poprzedniemu, pełnemu niezapomnianych, wpadających w ucho od pierwszego razu hitów. Ale co z tego? Kiedy tylko rozbłysły światła, kiedy za sceną odsłonięty został gigantyczny plakat z podobiznami członków zespołu z wielkimi ustami zamiast głów, kiedy dziwne, mroczne intro przerodziło się w pierwsze takty utworu, który rozpoczął występ Kanadyjczyków, wystartowała bardzo smaczna muzyczna uczta – a taką potrafią zaserwować tylko najlepsi. Pomysł na dobór kawałków był dość prosty – członkowie Hot Hot Heat zaprezentowali znakomity zestaw utworów z obu ostatnich płyt, może z lekkim, bardzo lekkim, wskazaniem na „Elevator”, czerpiąc na przemian: raz z jednej, raz z drugiej.

I jeśli ktoś miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości, ten zestaw znakomicie udowodnił, że poszczególne utwory tej grupy to znakomite, melodyjne przeboje, które pamięta się na długo. Słysząc je w żywiołowych wersjach koncertowych, nie sposób było nie podśpiewywać pod nosem tych wszystkich, pałętających się gdzieś po głowie refrenów, nie sposób było co najmniej przytupywać do rytmu, albo wręcz ruszyć do mniej lub bardziej ekstatycznego tańca. Publiczność, zgromadzona bardzo licznie w wielkiej hali dawnego browaru w samym centrum miasta, przerobionego na wielkie centrum kulturalne, nie miała najmniejszych wątpliwości i prawie od pierwszych taktów ruszyła do tańca, powodując autentyczne zaskoczenie, nawet wśród członków zespołu: „jeszcze nigdy nie widzieliśmy w Niemczech, żeby publiczność tak dobrze bawiła się na naszym koncercie” – komplementowali ze sceny. Muzycy zresztą niejako prowokowali takie zachowanie – sami bawili się znakomicie. Biegali po scenie, obijali się o siebie, tańczyli na tyle, na ile pozwalały im na to instrumenty i konieczność grania na nich.

Najmniej przejmował się tym Steve Bays, wokalista grupy, który oprócz obowiązków za mikrofonem, pełni w zespole także dość istotną rolę klawiszowca. W efekcie jego beztroskiej zabawy, partie klawiszowe najbardziej chyba ucierpiały – wielokrotnie Bays po prostu nie zdążył dobiec do swojego instrumentu, żeby zagrać jakieś, znane z płyty, dźwięki. Ale chyba nikomu to nie przeszkadzało – poszczególne utwory brzmiały i tak znakomicie, a publiczność i tak rozpoznawała je już po pierwszych taktach. A nie zabrakło żadnego z najważniejszych kawałków grupy, żadnego z największych hitów. Były oczywiście: „Bandages” i „Talk To Me, Dance With Me” z poprzedniej płyty oraz “Goodnight Goodnight” czy “Dirty Mouth” z najnowszego krążka.

Siłą napędową zespołu był zdecydowanie tego wieczoru perkusista – nieco skromnie ukryty za sporym zestawem bębnów, a ukrycie go nie było takie łatwe, w końcu chłopak ma chyba ponad dwa metry wzrostu. To on nadawał tempo reszcie zespołu, niektóre kompozycje – i tak już przecież dynamiczne – grając jeszcze szybciej niż w wersjach studyjnych. Po trzech kwadransach takiego szaleństwa muzycy ledwo zeszli ze sceny, na bis trzeba było ich prosić ledwie kilka sekund i zagrali go już wyraźnie zmęczeni – nic dziwnego, że wybrali niezbyt dynamiczne kawałki. Ale ta drobna słabość nie może zakłócić ogólnego wrażenia – to był znakomity koncert!

Przed Kanadyjczykami wystąpił jeszcze międzynarodowy zestaw supportów. Najpierw Amerykanie z The Fever zaprezentowali swój miękki, pulsujący i nieco tylko zadziorny rock, jakby trochę bez wiary, że może się tu spodobać. Potem angielski zespół The Departure, który niestety chyba trochę... cierpi ze względu na to, jak genialny jest utwór z pierwszego singla, „Be My Enemy”. Zaprezentowany jako pierwszy podczas ich udanego występu przyćmił całą resztę niezłych kawałków, które w takim kontekście wypadły niestety dość blado. Mimo wszystko, The Departure to jedna z większych nadziei najbliższych miesięcy.

Przemek Gulda (30 maja 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także