The Blood Brothers, The Vanishing, My Unsaid Everything

Berlin, Klub Maria - 29 marca 2005

Zdjęcie The Blood Brothers, The Vanishing, My Unsaid Everything - Berlin, Klub Maria

Kiedy The Blood Brothers zaczynali grać bis, w Paryżu musiało się rozlec głośne, głuche tąpnięcie. To Jim Morrison przewracał się w grobie na myśl o tym, co Amerykanie zrobili z jednym z kawałków jego legendarnego zespołu.

Kiedy słuchałem studyjnych płyt The Blood Brothers nie mogłem do końca uwierzyć, że w składzie grupy nie ma żadnej oszalałej kobiety, dziecka, skrzata albo kulawego psa, nie mogłem uwierzyć, że takie głosy wydobywać mogą z siebie dorośli mężczyźni. A jednak. Mężczyźni o naturze, jak się okazało, bardzo nieokiełznanej i dzikiej. Na scenie prezentują się co najmniej niecodziennie: trzech drobnych białych kurdupli na pierwszym planie, obsługujących oba główne wokale, gitarę, a okazjonalnie także klawisze i kilka elektronicznych zabawek, a tuż za nimi – dwóch chuderlaków o skórze o co najmniej kilka tonów ciemniejszej, stanowiących jedną z bardziej zakręconych – dosłownie i w przenośni – sekcji rytmicznych, jakie zdarzyło mi się ostatnio oglądać.

Weszli na scenę i bez zbędnych ceregieli, bez ostrzeżenia i bez trzymanki rozpętali niezłe piekło. Muzycznie grupa prezentuje zadziwiająca mieszankę ekstremalnej muzyki, której granice wyznaczyli swego czasu koledzy z jednej wytwórni – The Locust – a więc dzikiego, wściekłego, niezwykle szybkiego grania, z czymś na kształt zagadkowego dekadenckiego wodewilu, w którym główne role grają umarli. Szaleństwo graniczy tu o mgnienie z namiętną delikatnością, chaos z czułością. A do tego – dwa zupełnie niezwykłe głosy wokalistów, dysponujących imponującą skalą: od miękkiego szeptu do niemal nieznośnego wrzasku, zwiastującego co najmniej opętanie, jeśli nie wręcz totalną zagładę. Co prawda muzycy nie byli między kawałkami zbyt rozmowni, ale kiedy ktoś z publiczności upomniał się o jakiś kontakt, nagle członkowie zespołu zaczęli gadać jak najęci – wszyscy naraz, powodując totalnie niezrozumiałą kakofonię na pięć głosów.

W programie koncertu dominowały rzecz jasna kawałki z najnowszej płyty zespołu: „Crimes”, a największe szaleństwo pod sceną wywołały oczywiście dwa największe chyba hity z tego krążka: „Love Rhymes With Hideous Car Wreck” i kończący główną część koncertu „Thrash Flavored Trash”. Ale fani domagający się starszych utworów także doczekali się kilku hitów z poprzednich płyt. Kompozycje grupy, pełne znamion diabolicznego geniuszu i absolutnie niemożliwego do okiełznania szaleństwa, już w wersji studyjnej budzą szacunek, ale dopiero na koncercie ujawniają swoje drugie dno. Odarte z otoczki studyjnego brzmienia ukazują całą prawdę o sobie – dopiero na żywo okazuje się, że te numery to pełna dekonstrukcja co najmniej kilku popularnych i nigdy wcześniej nie spotykanych na jednej scenie gatunków: punk rocka, chorego soulu, splamionego szaleństwem funku, muzyki rodem gdzieś z klasycznego amerykańskiego music hallu i kto wie, czego jeszcze. Na dodatek wszystko podane jest z niespotykaną zbyt często energią i zajadłością. Mimo, że podstawowy set trwał niewiele ponad czterdzieści pięć minut, na krótki bis całkowicie wyczerpani muzycy ledwie wspięli się na scenę, widać było od razu, że dali z siebie wszystko. To był rewelacyjny koncert mocno niedocenionego zespołu.

Przed gwiazdą wieczoru wystąpiła jeszcze lokalna grupa My Unsaid Everything łącząca trochę topornie metal z elementami lirycznymi oraz jedna z ciekawszych propozycji wytwórni Gold Standard Laboratories – wywodzący się USA, ale ostatnio stacjonujący w Berlinie, duet The Vanishing. Jego mroczna, demoniczna muzyka mogła stać się przyczynkiem do stworzenia na scenie budzącego ciarki na plecach misterium. Niestety nie do końca się to udało – zawiniła bezlitosna złośliwość przedmiotów martwych: zsuwających się rajstop, o które niemal potykała się wokalistka i mikrofonu, który nieustająco wysuwał się z uchwytu i wpadał... do środka saksofonu, wywołując efekt mocno humorystyczny, zupełnie nie sprzyjający tworzeniu horroryczno-pogańskiego klimatu z lekką nutką erotyzmu. Trochę szkoda.

Przemek Gulda (22 kwietnia 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także