The Thermals, Quasi, The Remotes

Berlin, Klub Knaack - 31 marca 2005

Zdjęcie The Thermals, Quasi, The Remotes - Berlin, Klub Knaack

Nie da się pisać o tym koncercie inaczej niż tylko prosto, szybko i na temat. Niedościgniony wzorzec wyznacza sama muzyka The Thermals: genialnie prosta, absolutnie bezpretensjonalna i maksymalnie, zniewalająco wprost przebojowa. Na koncertach słychać to chyba jeszcze bardziej niż na płytach.

Oba krążki zespołu zrealizowane są w tak surowy sposób, że ma się wrażenie, że zespół zaraz wyskoczy z jakiegoś pudełka i kolejny kawałek zagra już w naszym pokoju, na naszym dywanie, skacząc na podłogę z naszego parapetu. Na koncercie nie ma żadnego pudełka – członkowie zespołu stoją, skaczą, grają tuż na naszych oczach, a brzmią dokładnie tak jak na płytach.

Berliński koncert zaczęli dość przekornie – kawałkiem zamykającym ostatnią płytę, czyli krótkim „Top Of The Earth” z „Fuckin A”, a potem zaczęło się już na dobre: prawdziwy festiwal hitów. Czy temu zespołowi zdarzyło się w ogóle nagrać jakiś słabszy kawałek? O ile nawet ktoś złośliwy mógłby doszukiwać się takowych na płytach – swoją drogą: nie wróżę wielkich sukcesów – o tyle na koncercie: nie ma szans! Każdy kolejny kawałek to porywający, zniewalający przebój, przy którym nie sposób co najmniej nie przytupywać, podśpiewywać refrenu, czy – jak robiła większość publiczności – rzucać się w całkiem beztroski i dziki taniec. Nie mówiąc już o utworach, które są przebojami już w wersji studyjnej – na koncercie stają się niemal hymnami, przy których już wszystkich, nawet tych najbardziej zdystansowanych, ogarnia prawdziwe szaleństwo.

W ten zestaw hitów muzykom udało się prawie niepostrzeżenie wsunąć dwa nowe kawałki – było to o tyle łatwe, że niewiele różnią się od tego, co zespół prezentował do tej pory. Może tylko jeden z nich jest ciut wolniejszy od większości szybkich i dynamicznych kawałków grupy. I był to jeden z nielicznych momentów lekkiego oddechu podczas tego koncertu – zagranego tak, jakby muzykom bardzo się dokądś śpieszyło: nie dość, że wybrali prawie same szybkie utwory ze swego repertuaru, na dodatek zagrali je prawie zupełnie bez przerwy, łącząc je w jedną, porywającą całość.

Czemu ta trójka skromnych ludzi z Portland w stanie Oregon zawdzięcza tak niebagatelny i bezdyskusyjny sukces, jakim jest wyciśnięcie ostatnich potów ze znanej w całej Europie z beznamiętności i statecznego przyjmowania największych nawet gwiazd, niemieckiej publiczności? Ten koncert wykazał to tak dokładnie, że lepiej chyba nie można. Kluczem jest nic innego jak posunięta niemal do granic możliwości prostota. Przecież te kawałki są uproszczone tak, że już bardziej chyba nie można. Przecież ich teksty składają się raptem z kilku słów. Przecież perkusista gra na najmniejszym możliwym zestawie: stopa, werbel, hi-hat i dwie blachy. Przecież linie gitary i basu są niemal dziecinnie oczywiste – a w jednym z największych hitów zespołu, „How We Know”, gitara nie gra prawie w ogóle, perkusja wybija wciąż ten sam rytm, a basistka powtarza w zasadzie przez cały czas ledwie kilka dźwięków na jednej tylko strunie. No, prościej się już nie da.

A jednak po pierwsze: tkwi w tym jakaś magia, jakaś absolutnie niespodziewana siła, jakiś ukryty geniusz. A po drugie: mało kto tak potrafi, prawie wszyscy uderzają w jakieś zaciemniające całą sztukę kombinacje albo zsuwają się za granicę prostactwa. The Thermals są natomiast mistrzami, absolutnymi geniuszami cudownej prostoty. I nic dziwnego, że kiedy skończyli grać po niemal dokładnie czterdziestu pięciu minutach, publiczność ani myślała puścić ich ze sceny. Nie obyło się więc bez pięciootworowego bisu. I tyle. W końcu z tak daleko posuniętą prostotą nie można przesadzać. W żaden sposób.

Przed Amerykanami zagrały jeszcze dwie kapele. Niemiecka grupa The Remotes zaprezentowała dość ciekawy w niektórych momentach, ale generalnie raczej monotonny materiał, wyraźnie odwołujący się do twórczości The Velvet Underground, przefiltrowanej przez współczesne doświadczenia alternatywnego rocka. Zupełnie co innego pokazała natomiast amerykańska grypa Quasi. Nietypowy duet: perkusistka i śpiewający gitarzysto-klawiszowiec ślizgali się po bardzo szerokim muzycznym horyzoncie – od spokojnych, hipisowsko brzmiących pieśni, sprawiających wrażenie, jakby były wykonywane przez zmniejszony tylko do dwóch osób The Polyphonic Spree, aż po dynamiczne, niemal punkowe, proste piosenki z wykrzykiwanymi tekstami. Spotkanie z nimi byłoby w sumie dość ciekawe, ale to, co działo się na scenie kilka minut po tym, jak zakończyli swój występ, zdecydowanie studzi emocje wobec Quasi. No, ale wobec istnych geniuszy prostoty, jakimi okazali się tego wieczoru The Thermals niejeden blednie.

Przemek Gulda (18 kwietnia 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także