The Koreans, The Capes

Londyn, Infinity - 1 września 2004

Zdjęcie The Koreans, The Capes - Londyn, Infinity

Gdy po raz ostatni przed planowanym wyjazdem do Londynu odbierałam pocztę, najbardziej ucieszył mnie jeden z tych listów, które zwykle tylko przeglądam i usuwam - wiadomość z listy mailowej The Koreans, donosząca o mającym się odbyć koncercie. Fantastycznie - kilka minut wcześniej wypaliłam na podróż płytę z nagraniami tego, jakby nie było, jednego z moich ulubionych zespołów 2004 roku!!! Jak się nie cieszyć, skoro za kilka dni będę mogła zobaczyć go na żywo?!

Karteczkę z pospiesznie zapisanym adresem klubu i naszkicowaną mapką wepchnęłam do wypchanej do granic możliwości „taszki” (bo moje torebki to „taszki”) i położyłam się spać. Następnego dnia wyjeżdżałam do Londynu.

Mimo usilnych prób zainteresowania towarzyszki wyjazdu twórczością The Koreans, na koncert poszłam sama. Ale wcale mnie to nie martwiło - nie należę do osób, które nie zrobią czegoś, na czym im zależy, tylko dlatego, że nie mają towarzystwa. A poza tym, zawsze można kogoś poznać.

Mijając salon Louis’a Vuitton, dotarłam do Infinity na Mayfair, które okazało się bardzo niewielkim i całkiem przyjemnym klubem, co uznałam za dobry znak - łatwiej o kontakt zespołu z publicznością, a co za tym idzie dobrą atmosferę. Już na schodach do klubu zagadałam do dwóch Angielek. Pijąc drinki (ja oczywiście najbardziej rock’n’rollowo- bezalkoholowo) i rozmawiając o muzyce (muzykach), butach, torebkach, zostałam poznana z ich kolegami, którzy bardzo żywo zareagowali, gdy usłyszeli, że jestem z Polski i że przyszłam specjalnie na The Koreans. I choć wejście było od 19.30, to pierwszy suport zagrał dopiero godzinę później. Była to jednak bardzo miła godzina rozmów z nowopoznanymi znajomymi. Nazwy pierwszego zespołu nie pamiętam, nie uważam jednak, by była to jakaś strata, gdyż według mnie prócz naprawdę ślicznej wokalistki w cudnych czerwonych szpilkach, nie mieli nic ciekawego do zaoferowania.

Jako następni na niewielką scenę wyszli The Capes. Energetyczny, rockowy występ tego 5-cio osobowego londyńskiego zespołu spotkał się z ciepłym przyjęciem publiczności, która szczelnie wypełniła Infinity. Krótko mówiąc - fajnie zagrali, na luzie, bardzo żywo. Podobało mi się na tyle, że nie tylko na potrzeby tej relacji, ale przede wszystkim dla własnej ciekawości, postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej. Zespół, który swoje brzmienie określa jako lo-fi pop, stanowił bardzo sympatyczny support naprawdę sympatycznych Koreańczyków.

Gdy na scenie instaluje się The Koreans, przeżywam małą (miłą) niespodziankę, gdyż moi nowopoznani znajomi, tak zaaferowani moją osobą, okazują się… perkusistą i klawiszowcem zespołu, na który czekałam tego wieczoru!!! Koncertowy skład zespołu, którego muzykę określa się jako electro-guitar rock (jeśli nie rozumiecie, co to znaczy, posłuchajcie ich piosenek, a mnie o to nie pytajcie - ja tego terminu nie wymyśliłam) to pięciu chłopaków: przy mikrofonach Oliver (z tamburynem) oraz Brent (gitara), na basie Rob, za perkusją najbardziej uroczy członek zespołu - Chris, a na klawiszach Henry. Choć wokale podzielone są mniej więcej po połowie, to Oliver zdaje się pełnić rolę frontmana bandu, na co wskazuje specyficzny, trudny do określenia sposób bycia na scenie (każdy wie, o co chodzi). To on prowadzi dialogi z publicznością i zapowiada co poniektóre piosenki.

Przebojowe, nasycone elektroniką utwory na żywo wypadły znacznie bardziej rockowo, jednak wciąż melodyjnie i tanecznie (domyślam się, że podobna paralela zachodzi w przypadku zespołu The Capes.) Pięknie, harmonijnie brzmiący duet wokalny zaprezentował się bardzo dobrze. Mogliśmy usłyszeć cały materiał z debiutanckiego albumu, czyli m.in. takie kawałki jak „Slow Motion”, „Land Of The Free”, czy „Talking To Myself”. Nie zabrakło oczywiście utworów singlowych - „Still Strung Out”, „How Does It Feel” (jednego z moich ulubionych), „Machine Code” oraz dostępnego za pośrednictwem strony internetowej „Keep Me In Your Mind”. Dodatkowo zaserwowali kilka utworów znanych z wydawnictwa „Dull Diamonds And Polished Stones”, w tym świetnie wykonany „Do We Look Like We Give A Fuck”.

Podczas całego występu chłopcy zachowywali się bardzo swobodnie, było widać, że dobrze się bawią i są w dobrych humorach. Ta atmosfera udzieliła się publiczności, która dała się ponieść radosnej, zachęcającej do tańca muzyce The Koreans. Jednym słowem - indie-dyskoteka.

Zabrakło mi tylko jednego kawałka - „Ice-cream”. Ale przecież nie można mieć wszystkiego… Koncert i wszystko, co przydarzyło mi się tego dnia w Infinity, uważam za bardzo fajne doświadczenie. Wiele pozytywnej energii i świetnej zabawy na samym początku moich londyńskich wakacji. Wracając do domu, cały czas się śmiałam i już czekałam na następne spotkanie z The Koreans, które miało mieć (i miało) miejsce dwa tygodnie później.

Pokoncertowe postanowienie - sprawdzać galerie zespołów, na których koncerty się wybieram…

Czerwina (1 listopada 2004)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także