Mum
Katowice, Jazz Club Hipnoza - 22 maja 2004
Twierdzenie, iż rzeczywistość z którą obcujemy na co dzień, kreuje nasz wizerunek, naszą życiową postawę, a także wymusza odpowiednie zachowania, jest truizmem, który co gorsza ociera się o banał. Niestety, z drugiej strony trudno znaleźć argumenty zaprzeczające temu sformułowaniu. Przecież niełatwo wyobrazić sobie abśymy sami zapisywali naszą "tabula rasa". Katowicki koncert zespołu Múm, utwierdził mnie w tym przekonaniu.
Mocno utkwił mi w pamięci tydzień poprzedzający występ islandzkiej grupy. Niby wiosna w pełni a jednak chłód nie dawał za wygraną. Taki sam kontrast codziennego życia. Wieczory i noce ciepłe, pełne wzruszeń, podczas przypominania sobie muzycznych pejzaży malowanych przez Múm na ich kolejnych płytach. Dni szare, zimne, z "warczącym" telefonem, którego nie można nie odebrać, z niekończącą się przemocą w Iraku i echem łódzkich zamieszek. Gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl: " w sobotę muzyka stanie się magią".
Nareszcie stało się, wyznaczone miejsce, określony czas. W aspekcie aury nic się nie zmieniło, świecące słońce i przenikliwy zimny wiatr. Otoczenie także pełne sprzeczności: po prawej monumentalny budynek ślśskiego Urzędu Wojewódzkiego, pamiętający czasy II Rzeczpospolitej, po lewej socrealistyczny gmach Wydziału Polonistyki UŚ, przypominający czasy, które lepiej wymazać z pamięci. W środku wąskie drzwi prowadzące do Jazz Clubu - Hipnoza. Nieśmiałe pytanie: " czy w takim miejscu muzyka rzuci swój czar?"
W czasie oczekiwania na otwarcie kraty, która była bramą do własciwego miejsca koncertu miało miejsce wydarzenie, które uzmysłowiło mi jak bardzo ważnym miał być dla mnie występ Múm. Całkiem sporo ludzi zgromadziło się w małym korytarzyku, kiedy z klubu na zewnątrz wyszły dwie osoby. To byli Kristin i Gunnar. Przemknęli całkowicie niezauważeni, bez żadnego szeptu czy komentarza. Kilka minut później w ten sam sposób przeszedł Örvar. Rzadko ogarnia mnie taka fala emocji jak w tamtym momencie. Artyści, którym zawdzięczasz tyle muzycznych wzruszeń, przechodzą tuz obok i staja się realni.
W końcu otwarto ostatnie bramy Hipnozy i można było spokojnie wejść. Jak zwykle nie obyło się bez planowego opóźnienia. W tym czasie moja obserwacja otoczenia znowu przyniosła uczucie kontrastu, teraz jednak w aspekcie koncertowej publiczności. Miałem takie dziwne wrażenie, iż tylko połowa z ludzi obecnych tego dnia w Jazz Clubie zawitała tam by zobaczyć i posłuchać Múm, dla tej drugiej części miał to być po prostu zwykły wieczór w swoim ulubionym klubie, przy akompaniamencie "jakiejś tam" kapeli. Dobitnie przekonała się o tym Mileece, której muzyka nie mogła przebić się przez ogólny gwar rozmów. Nie pomogli nawet koncertowi muzycy Múm, choć należy przyznać, ze dzięki ich instrumentom (trąbka, skrzypce i perkusja) utwory Mieleece nabrały ciekawszego wymiaru niż na jej studyjnym albumie. Niestety problemy ze sprzętem i nie tylko spowodowały, iż artystka bardzo szybko zakończyła swój występ. To właśnie wtedy pojawiło się zwątpienie: " czy muzyka Múm się obroni?"
Rozpoczęli dzwonkami opuszczonego statku, powoli, cicho, w wielkim skupieniu. Morze zastąpiło wiaderko z wodą, o wiatr zadbała Kristin grając na pile. Wszystko zabrzmiało perfekcyjnie. Potem utwór, ma który najbardziej oczekiwałem, jednak w tamtym momencie absolutnie nie byłem przygotowany by go usłyszeć. "Weeping Rock, Rock" zagrane mocno, idealnie, z pięknie zarysowaną trąbką w pierwszej fazie i skrzypcami w końcówce. Niestety coś nie pozwoliło zamknąć oczu i popłynąć. Może był to brak w atmosferze tego wieczoru poczucia, iż dzieje się coś wyjątkowego, a może coć bardziej prozaicznego jak te pomarańczowe i niebieskie neony na ścianie za muzykami, głośne szepty wkoło, kłębiący się papierosowy dym. Kolejne dwa utwory "Nightly Cares" i "The Ghost You Draw On My Back" zagrane zgodnie z kolejnością ustaloną na nowej płycie "Summer Make Good", urzekały wokalem Kristin. Kruchość i infantylność śpiewu wokalistki podczas koncertu uzyskiwała nowy wymiar - pełen przejęcia i powagi dla każdego śpiewanego słowa.
Utwór za utworem płynęły wznosząc się i opadając, a tym samym oddając cały urok muzyki Múm. Rzeczą, która mnie zaskoczyła było na pewno bardzo szerokie instrumentarium. Zadziwiająco duża ilość gitar, akordeon,cymbałki, dziecięce małe klawikordy, czy też specyficzne połączenie skrzypiec z trąbką, wszystkie te instrumenty sprawiały, ze naturalne dźwięki wygrywały z tymi elektronicznymi. Niesamowita była także dbałość zespołu o szczegóły. Utkwił mi w pamięci moment, kiedy Gunnar grając na małym dzwoneczku, zmieniał jego brzmienie raz trzymając go przy samym mikrofonie, a potem chowając głęboko w dłoniach.
Muzycznie wszystko było doskonałe piękne i idealnie przekazane, jednak kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki kończźcego koncert "Green Grass Of Tunnel" z trudem musiałem dopuścić do świadomości myśl, że zabrakło magii. Na szczęście szybko przyszło wytłumaczenie: "nie to miejsce, nie ten czas, nie ta rzeczywistość".