Seafood, Klang, Distophia
Londyn, Islington Academy - 10 maja 2004
Nie spóźniłem się. No może odrobinkę. Gdy wchodziłem na salę Islington Academy, Distophia kończyła właśnie swój set. „Joanne” jest jedyną piosenką, jaką udało mi się zapamiętać po kilkakrotnym przesłuchaniu debiutu grupy. Zagrana jako przedostatnia, utwierdziła mnie w przekonaniu, że Distophia to jeden z tych zespołów, które lepiej się ogląda niż słucha. Lekko otyły frontman, w opuszczonych za nisko, opadających z tyłka spodniach (w Londynie nie ma lekko, trzeba się wozić!) wycinał na gitarze kolejne, dysonansowe solówki, które bezlitośnie świdrowały nasze membrany. Nie mam wątpliwości, Distophia dobrze odrobiła lekcję z Sonic Youth. Może i się nigdy nie wybiją, ale do rozgrzewki nadają się znakomicie.
Kwadrans przerwy i na scenę wyszły dwie znajomo wyglądające osoby. Zaopatrzeni jedynie w dwa akustyki muzycy usiedli na stołkach i przedstawili się jako Six Vanished Men. Ten po lewej do złudzenia przypominał Davida Line, drugi był niesamowicie podobny do Kevina Penney. Seafood unplugged chciałoby się rzec, lecz obaj panowie w żartobliwy sposób odcinali się od jakichkolwiek związków z nimi. Chociaż brzmieli zupełnie jak Seafood, a nawet grali ich utwory. W taki właśnie, akustyczny, nastrojowy sposób wykonane zostały wszystkie spokojne fragmenty ostatniej płyty grupy „As The Cry Flows”. Po każdym z nich czekaliśmy, aż na scenę wkroczy sekcja rytmiczna i Six Vanished Men przeistoczy się w Seafood, lecz tak się nie stało. Po jakichś sześciu utworach obaj panowie zeszli do szatni.
Zawiedli się ci co myśleli, że ów minimalistyczny wstęp bezpośrednio zapowiada ucztę wieczoru. Okazało się, że na deskach Islington ma wystąpić jeszcze jeden zespół. W dodatku nie był to występ udany. Kiedy oglądałem tę trójkę młodziutkich (na moje oko 18 lat) muzyków, w składzie: dziewczyna na wokalu i gitarze plus wychudzony młokos na basie i japończyk w kapeluszu na bębnach, miałem ochotę zadzwonić po ich rodziców, żeby ich jak najszybciej do domów pozabierali. Melodie na poziomie tematu z różowej pantery, monotonny, nieskomplikowany rytm, miauczenie wokalistki oraz totalny brak jakiegokolwiek pomysłu - tak właśnie wypadła formacja Klang. Tak to odczułem na koncercie, po powrocie do domu postanowiłem się czegoś o nich dowiedzieć. I doznałem szoku. Największego jaki pamiętam od dawna. Ta niepozorna dziewczyna, bez przekonania miaucząca do mikrofonu, okazała się być Donną Matthews. Tą Donną Matthews. Nie wiecie kto to? Podpowiem wam jednym słowem. Elastica.
Kiedy na spowitą półmrokiem scenę wyszła w końcu grupa Seafood, każdy z nas pomyślał w duchu „nareszcie!”. Zaczęli bardzo cichutko. Po kilku chwilach rozpoznałem, że to od „In This Light Will You Find Me” postanowili rozpocząć koncert. I tak jak na płycie wszystko powoli narastało, by eksplodować hałasem, przez który z trudem przebijał się krzyk perkusistki. Bomba. Dodajcie do tego złowrogie, drażniące zmysł wzroku fioletowe światło stroboskopowe i będziecie wiedzieli, dlaczego już na samym początku zostałem znokautowany. A takich momentów było więcej. Stojący po lewej gitarzysta Penney czuwał nad tym, żeby nie popsuć kluczowych motywów, takich jak chociażby w „Sleepover”. Po przeciwległej stronie, jeden ze znaków rozpoznawczych Seafood, basista Hendrick młócił ile tylko miał sił w ramieniu, kiedy grali „Good Reason”. Z tyłu, schowana za zestawem perkusyjnym Caroline, mogąca z łatwością nauczyć Meg White kilku sztuczek. Z przodu David Line... Tak właśnie wyglądał na żywo Seafood.
A brzmiał jeszcze lepiej. Podziwiałem wokalne umiejętności Line’a, którego głos w wydaniu koncertowym wypadł donośniej, lecz równie romantycznie co chociażby ma ostatniej płycie. W niepamięć zdawały się odejść ostatnie problemy ze zdrowiem. Nie zdarzył mu się ani jeden fałsz, wręcz przeciwnie, linie melodyczne nabierały na żywo jakiejś nowej jakości. Szczególnie wtedy kiedy wykonywali „Kicking The Walls”. Trzy płyty długogrające plus minialbum zapewniły wystarczająco dużo repertuaru. Zagrali właściwie wszystkie hity – „This Is Not An Exit”, „Cloaking”, „Splinter”, większość nowej płyty, a także na deser nieśmiertelny „Porchlight”, którego tak usilnie domagała się publika. Ten ostatni, z momentalnie wpadającym w ucho refrenem o domie nad jeziorem, rozciągnięty został do rozmiarów, umożliwiających wykończenie spektaklu w rockandrollowy sposób. Nie było wątpliwośći, Seafood schodzili ze sceny jako zwycięzcy.
Islington zostało zdobyte!