Biffy Clyro, Minus
Londyn, Islington Academy - 27 kwietnia 2004
Spóźniłem się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, ani żadnej wymówki. Metro jeździło normalnie, w dodatku miałem dzień wolny. Mogłem wyjść wcześniej, ale tego nie zrobiłem. Nie wiem dlaczego wyszedłem z założenia, że zespoły supportujące Biffy Clyro nie będą warte uwagi, a już na pewno nie będą w jakikolwiek sposób mi znane. Dopiero na miejscu przekonałem się, że właściwie każda z trzech występujących tego wieczora formacji wyszła już poza poziom grania dla znajomych w pubie. Liczba młodych ludzi przyodzianych w koszulki z nazwą pierwszego zespołu, pozwalała przypuszczać, że tak naprawdę warto było zobaczyć The Holiday Plan. Niestety cały występ formacji przeszedł mi koło nosa. Dlatego nie wpisałem ich do nagłówka. Mam nauczkę. Następnym razem ruszę się z domu wcześniej.
Próg Islington Academy przekroczyłem w połowie występu drugiej grupy - Minus. I tutaj zaskoczenie. Ta pochodząca z Islandii formacja nie ma nic wspólnego z tym, z czym zazwyczaj kojarzymy tę odległą, chłodną wyspę. Minus na scenie to obciachowy rock and roll w stylu uprawianym powiedzmy przez The Hellacopters i nie aż tak odległym od Turbonegro. Myślę, że takiej muzyki nigdy nie zrozumieją radykalni fani Sigur Ros, bo to zupełnie przeciwległy biegun wrażliwości. Załapałem się tylko na cztery ostatnie kawałki, podczas których i tak zaaplikowano mi solidną dawkę ociekającego testosteronem kiczu. Jak na mój gust, dawkę wystarczającą.
Biffy zaczęli jak na drugiej płycie. Mocno, niemalże metalowo. Zdziwiłem się jak trzyosobowy zespół może robić tyle hałasu. Brzmiało to, jakby Simon, Ben i James postanowili tego wieczora roznieść w pył Islington. Mając równocześnie świadomość panującej na sali temperatury, co pewien czas studzili rozentuzjazmowany tłum małolatów (najlepsze pogo jakie widziałem od dłuższego czasu), agresję zastępując progresją. I tu kolejne zdziwienie. Gdybym powiedział, że gitarzysta, wokalista i znak rozpoznawczy zespołu, Simon Neil jest utalentowany, nie oddałbym skali sprawy. Z włosami co rusz opadającymi mu na twarz, bezbłędnie potrafił w mgnieniu oka wyciszyć nawet największy hałas, odgrywając maksymalnie zakombinowane partie "Vertigo Of Bliss". Skupiając na sobie większość uwagi, poprowadził zgromadzonych przez wszystkie energetyczne fragmenty obu albumów. Ku mojemu rozczarowaniu nie było ani jednej ballady. Nie przekonałem się więc, jak na żywo wypada szept łączony z krzykiem ("Diary Of Always"). Zagrali za to wszystkie hity, z "27", "57" i "Questions And Answers" na czele.
Nie udało im się jednak do końca zburzyć Academy. Pomimo tego, że w chwilach pomiędzy kompozycjami, publiczność skandowała toys! toys! toys!, nie doczekaliśmy się pamiętnego utworu dziesiątego z drugiej płyty. Pojawił się za to nie mniej udany, równie dramatyczny "Now The Action Is On Fire!", który jako ostatni utwór zagrany na bis, zmiótł wszystkich z nóg niczym potężny, złowrogi, dźwiękowy spychacz. I choć zostało im jeszcze kilka killerów do zagrania, Biffy nie wyszli nas dobić. Może nie chcieli.