Monster Magnet, Gluecifer, The Quill

Warszawa, Stodoła - 20 marca 2004

Niewiele wskazywało, że będzie dobrze. Ale jednak, Monster Magnet zagrało w warszawskiej Stodole znakomity koncert.

Z zespołem Monster Magnet łączyła mnie zawsze męska przyjaźń - trudna i szorstka. Trochę jak z dobrym kumplem dresiarzem: w sumie fajny koleś, ale trochę obciachowy. Zawsze podobała mi się ich muzyka, nigdy natomiast nie mogłem się przekonać do całości dokonań kapeli. Część zagrywek, szczególnie scenicznych budziło we mnie dystans. Zwłaszcza Dave Wyndorf ze swoimi gaciami ze spandexu, okrzykami "uuuu, c'mon baby" i twarzą lubieżnego czterolatka. Jakoś zbyt to wszystko było dla mnie, co tu ukrywać, wieśniackie.

Nie powiem, do koncertu byłem nastawiony troszkę sceptycznie. Mój sceptycyzm nie został specjalnie osłabiony, kiedy na pół godziny przed koncertem pod klubem stały tylko dwie laski próbujące za ćwierć ceny sprzedać bilety. Pamiętając tłumy szturmujące Stodołę choćby przed koncertem Soulflya, jakoś nie spodziewałem się tłoku. Tymczasem okazało się, że w środku siedzi całkiem sporo luda. Mieszkali tu czy jak? Fakt jednak, że ludzi było akuratnie: ani za mało, ani za dużo. Sporo wyglądało na zdeklarowanych fanów kapeli, co dość skutecznie rozwiało moje obawy tyczące się atmosfery.

Zdjęcie Monster Magnet, Gluecifer, The Quill - Warszawa, Stodoła

O grupach supportujących niewiele mam do powiedzenia. Oczekiwanie, aż zespół zechce z grupą wyselekcjonowanych fanów (w tym mną) wykonać klasyczny rytuał rąsia-buzia-klapa-goździk zajęło mi prawie cały czas, jaki otrzymali "rozgrzewacze" . W końcu jednak uzyskawszy drogocenne podpisy i zdjęcie z Mistrzem Lubieżnym (skądinąd bardzo sympatycznym, z metra ciętym typkiem) oraz pokrzepiwszy się prewencyjnie piwkiem poszedłem do głównej sali.

Zespół The Quill to ciekawe zjawisko. Ich wokalista wygląda jak młody Hetfield, a śpiewa jak skrzyżowanie Bruce'a Dickinsona i Joeya Tempesta z Europe. Zespół podgrywa mu pod to hard rockowe (takie w stylu późnych lat osiemdziesiątych) kawałki i tak to leci. Nie słuchałem zbyt wiele, brzmiało to jednak całkiem nieźle, a i publiczność, dość licznie jak na support zgromadzona, wydawała się być kontenta. Norweski Gluecifer z kolei to dość tradycyjne amerykańskie granie. Troszkę bluesa, dużo starego dobrego hard rocka i wokal, który nie wiem czemu kojarzył mi się z Elvisem. Pograli, pośpiewali, rzucili w publikę znaczkiem Napalm Death, który koniec końców trafił do mnie i sobie poszli.

O obu supporterach można powiedzieć, że dobrze wywiązali się z roli i tyle. Na pewno rozgrzali publiczność, ta jednak równie dobrze bawiła się skacząc przy ich muzyce, jak stojąc pod sceną i czekając na gwiazdę wieczoru.

W końcu wyszli. Chwilę po 23.00, bez specjalnych zapowiedzi wyskoczyli na scenę i zagrali. Bummer, Tractor i wszystko jasne. Wyndorf w nieodłącznych skórzanych portkach, gitarzyści na niewielkich podeścikach. Zrobiło się gorąco, pod sceną tłum zaczął lekko miażdżyć pierwsze rzędy, nie na tyle jednak, żeby komuś coś się przydarzyło. Ot, tak tylko, żeby nie było zbyt komfortowo.

Zupełnie niepotrzebnie się obawiałem. Co tu dożo gadać, kawałki Monster Magnet idealnie nadają się do grania na żywo, w dodatku kapela doskonale kontroluje napięcie. Kiedy trzeba lutują, kiedy trzeba zwalniają, a publiczność to skacze, to faluje. Z każdą piosenką robiło się coraz goręcej. Czemu się zresztą dziwić. Raz, że poza "Crop Circle", "Head's Explode" i "I See You In Hell" zagrali wszystkie największe hity, dwa, że publika znała każdą linijkę tekstu i dosłownie dostawała szału. Może brzmienie nie było mistrzostwem świata, ale nie ma co narzekać. Zresztą takie "Negasonic Teenage Warhead" musiało ruszyć nawet największego smutasa (halo, jestem!), podobnie zresztą jak "Melt" czy "Slut Machine" i "Monolithic" z nowej płyty. Nie sprawdziła się jeszcze jedna moja obawa, czy aby kapela nie zagra całej nowej płyty plus "Powertrip" i "Space Lord" i nie pójdzie do domu. Nic podobnego. Zagrali numery z niemal wszystkich albumów, w tym "Powertrip", "Zodiac Lung", "Dinosaur Vacuum" i oczywiście nieśmiertelnego "Space Lorda". Przy tym ostatnim numerze chciałbym się chwilę zatrzymać. Niby on powolny, niby bujający, a to zrobił w nim Wyndorf z pomocą ryczącej publiki przejechało mi po plecach tabunem ciarek. A to dopiero była połowa koncertu. Secik z nowej płyty - "Unbroken (Hotel Baby)" i "The Right Stuff". W tym drugim kawałku pan Dawid porwał się na gitarę i nie powiem, dostarczył mi sporej radości łapiąc przez cały numer na zmianę dwa funty. Ale w sumie, kogo to obchodzi?

Zdjęcie Monster Magnet, Gluecifer, The Quill - Warszawa, Stodoła

Sceniczne zachowanie Wyndorfa zasługuje na osobną wzmiankę. Nigdy już, powtarzam: nigdy, nie nazwę go wieśniakiem. Mimo, iż oczywiście nim jest. Już po dwóch piosenkach ciekło z niego jak ze źle wyżętej szmaty, wypalił sobie papierosem dziurę w spandexowych galotach, krzyczał, że "uuuu baby" i że "rock'n'roll", a ja patrzyłem jak urzeczony. Bo patrzyłem na prawdziwego rockowego zwierzaka. To, co w telewizji wyglądało groteskowo, na żywo nie pozwalało ustać w miejscu. Mistrz Lubieżnik był po prostu wulkanem energii - jak nie biegał, to tańczył, jak nie tańczył to śpiewał, jak nie śpiewał to łaził na czworakach po scenie wydając odgłosy. A nade wszystko - dyrygował publicznością. Kiedy chciał, śpiewała razem z nim, kiedy nie chciał, milkła zasłuchana. Co tu dużo gadać, jadła mu z ręki.

Powiem uczciwie, gdybym zobaczył to w telewizji ryczałbym ze śmiechu. Ponieważ jednak byłem na sali nie mam wątpliwości. To jest rock'n'roll i tak właśnie powinno to wyglądać. Nie bardzo wiem jak to wytłumaczyć. To po prostu magia rocka. Taki świat, w którym noszenie skórzaków nie tylko nie jest naganne, ale wręcz jest chwalebne. Kraina płynąca miłością, nienawiścią, seksem i ostrą muzyką.

Po jakiejś godzinie z hakiem było po wszystkim. Jak to? Już, tak szybko? O nie, drodzy panowie. Gromko skandowana nazwa grupy i rytmiczne tupanie ściągnęły ich z powrotem na scenę. Zagrali dwa numery, wstyd się przyznać, ale nie pamiętam jakie. A wszystko dlatego, że później zaczęło się misterium.

Monotonny, transowy rytm bębnów. Gitarzyści coś brzdąkają, chyba improwizują. Robi się klimatycznie. Wyndorf przynosi sobie punktowy reflektor, z którym już wcześniej biegał po scenie. Kładzie na jednym z podestów i siada obok. W tym dziwnym świetle wygląda upiornie i magnetycznie zarazem - zupełnie jak kapłan jakiejś schorowanej religii. Wyciąga papierosa i prosi kogoś z publiczności o ogień. Siedzi i pali. Zaczyna gadać. Nawet nie wiem co, chyba jakieś głupoty, nie ma znaczenia. Atmosfera robi się coraz bardziej napięta. Wokalista przeciągle chrypi do mikrofonu: "I love to smoke". I nagle nie stąd ni zowąd światła rozbłyskują, a gitary i bębny rozbrzmiewają ostrym czadem. Chwila apokalipsy i znowu spokój i cisza.

Światła znowu przygasają i znów wzrok wszystkich ogniskuje się na jednym facecie. A on znowu coś gada. Przynosi sobie gitarę, ale na niej nie gra. Zaczyna o niej mówić. Że co? Że ją kocha? Bez sensu. Gładzi ją pieszczotliwie i kładzie na podeście. Znowu eksplozja hałasu. Wyndorf krzyczy. "Czy mam zerżnąć swoją gitarę?! Chcecie żebym to zrobił?!" Wszyscy krzyczą, że tak, a on kładzie się na niej i zaczyna udawać, że uprawia z nią seks.

Zdjęcie Monster Magnet, Gluecifer, The Quill - Warszawa, Stodoła

I znowu ciszej. Wokalista zaczyna gadać o poświęceniu. "Twoja matka musiała się poświęcać" chrypi do kogoś w tłumie. Jestem więcej niż pewny, że do kogoś konkretnego, kto doskonale wie, że to do niego. "I twój ojciec też musiał się poświęcać" - mówi do kogoś innego, stojącego na balkonie. "Wszyscy muszą się poświęcać".

I znowu ryk gitar i huragan perkusji. "Ja też muszę się poświęcać!" - wrzeszczy Wyndorf i wali gitarą o deski sceny. Raz, drugi, trzeci, gitara się nie poddaje. W końcu pęka z głośnym jękiem. Frontman uderza jeszcze parę razy. Zaczyna rozszarpywać ją na strzępy, rzucając co chwilę resztki w kierunku publiczności. Natychmiast zaczyna się o nie walka na śmierć i życie. A on niszczy, uderza o scenę, o podest i rozszarpuje swoją gitarę na coraz mniejsze kawałeczki. Jasne, za kolumnami ma jeszcze pięć identycznych, ale naprawdę nie ma to znaczenia. Nie ma niczego. Jest tu i teraz - hałas, melodia i obłędne światło. Jęk niszczonego instrumentu i krzyk ludzi pod sceną. Rock!

Koncert się kończy. Ostatnie podziękowania, ostatnie ukłony i walki o resztki zniszczonej gitary. Siedzę w opustoszałej Stodole. Dobra, może wyglądali głupio, może tak też się zachowywali. Ale właśnie na tym polega ich tajemnica. Wszędzie indziej byłoby to bez sensu, a tu po prostu nie mogło być inaczej. Podobno rock zdycha, bo współczesnym zespołom brakuje wielkich jaj i wielkiej, świńsko roześmianej gęby. Nie wiem, może. Na szczęście jest jeszcze Monster Magnet.

Woysky (9 kwietnia 2004)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także