MENT Ljubljana 2020
Lublana - 5-7 lutego 2020
Imprezy showcase’owe to niezwykle trudne przedsięwzięcia: muszą one zachować charakter branżowy, a jednocześnie prezentują artystów na tyle znanych, aby trafić nie tylko do dziennikarzy, ale również do zwyczajnej publiczności. Poznański Spring Break moim zdaniem niekiedy miewał z tym problemy, w konsekwencji stając się bardziej miejskim festiwalem niż spotkaniem przedstawicieli przemysłu muzycznego. Na szczęście MENT umiejętnie łączy swoje obydwie twarze, dzięki czemu zarówno część festiwalowa, jak i konferencyjna za każdym razem są dopięte na ostatni guzik. Przejdźmy jednak do opisów poszczególnych koncertów.
Wychodzę z założenia, że nawet na największym showcase’ie ze wszystkich ogłoszonych artystów realnie zainteresuje nas sobą maksymalnie połowa. Z tych, którzy nas interesują, połowy prawdopodobnie nie zdołamy zobaczyć ze względu na nakładające się na siebie występy. Faktycznie uda nam się ujrzeć mniej więcej ¼ line-upu, biorąc pod uwagę, że faktycznie uczestniczymy w tych koncertach, a nie biegamy z miejsca na miejsce, chcąc odhaczyć jak najwięcej nazw z listy. MENT tylko potwierdził moje przypuszczenia, ale dzięki temu nie rozpaczałem z powodu przegapionych wykonawców (chociaż odwołanie kilku występów nieco mnie zasmuciło – mam na myśli chociażby Dry Cleaning czy Los Bitchos), zdając sobie sprawę, że nie jest możliwe być w kilku miejscach jednocześnie, nawet przy tak bliskim rozlokowaniu poszczególnych klubów.
W przypadku MENTa pierwszy dzień oznacza największe gwiazdy – podczas poprzednich edycji prezentowali się wtedy Algiers, Tommy Cash, Deerhoof, Iceage, Sevdaliza czy Young Fathers. W tym roku organizatorzy postawili na nieco mniej oczywiste nazwy, m.in. ukraińskie Dakh Daughters, tworzące intrygującą mieszankę folku i kabaretu, turecki funkujący rock psychodeliczny podany przez Lalalar oraz lokalne jazzowo-taneczne trio Pantaloons, natomiast gwiazdą wieczoru był mocno zanurzony w soulu, funku i jazzie Brytyjczyk Kamaal Williams. Trudno było jednak nie odnieść wrażenia, że charakter headlinera zawdzięcza on głównie krajowi pochodzenia, ponieważ występy Turków i Słoweńców znacznie bardziej przykuwały uwagę i zapadały w pamięć, podczas gdy Williams, cóż, nieco nudził.
Drugiego dnia koncertowy pochód rozpocząłem od występu Alicii Edelweiss – nie ukrywam, że mam słabość do ładnego, nieoczywistego folk popu. Austriacka wokalistka w ciągu niespełna trzech kwadransów pokazała, że jej proste, a mimo to zaskakujące, piosenki potrafią zaczarować publiczność. Dalsze koncerty wybrane przeze mnie były już w zgoła innym klimacie: Słowacy z 52 Hertz Whale umiejętnie łączyli postpunkowe inspiracje z postrockowym budowaniem napięcia, dodatkowo okraszając to energią dobrze znaną z występów emo kapel, lokalsi z 7AM zaprezentowali noise pop na najwyższym poziomie, w którym hałas mieszał się z przebojowością w idealnych proporcjach, a holenderski kwartet Neighbours Burning Neighbours pokazał, jak mógłby brzmieć Interpol, gdyby Banks i ekipa nosili rozciągnięte t-shirty zamiast garniturów i słuchali nieco więcej This Heat.
W kontekście post-punkowych headlinerów lat ubiegłych, aż dziwne, że pierwszego dnia nie zaprezentowali się Black Country, New Road oraz Molchat Doma – na ich koncerty przyszło czekać do wieczora dnia drugiego. Duszna przestrzeń średniego klubu działała zdecydowanie na korzyść obydwu grup, jednak w odbiorze bardzo mocno przeszkadzała mi ciągle publiczność, która lubiła sobie głośno porozmawiać i zapalić papierosa w klubie (Słoweńcy naprawdę dużo palą), przez co w obydwu przypadkach zobaczyłem tylko fragmenty koncertów. W międzyczasie udało mi się także wpaść na występ Francuzów ze Slift, którzy w idealnych proporcjach wymieszali garażowy hałas, krautrockowy puls oraz psychodeliczne odjazdy.
Ostatni dzień MENTa otworzył w moim przypadku Bernard Eder z Austrii, którego twórczość porównuje się niekiedy do Radiohead, Elliotta Smitha czy Air. Moim zdaniem takie stwierdzenia są nieco na wyrost, co nie oznacza, że zawiodłem się jego koncertem – to była solidna dawka ciepłego indie-art-popu dosyć nasączonego elektroniką. Równie ciekawie zaprezentowały się dwie dosyć podobne artystki: ŠećeЯ z Chorwacji oraz Evija Vēbere z Łotwy. Każda z nich stworzyła one woman show, silnie wykorzystując syntezatory i bit maszyny w połączeniu z wokalem, jednak w obydwu przypadkach mieliśmy do czynienia ze zgoła innym podejściem. Chorwatka postawiła na raczej prosty, piosenkowy i nieco marzycielski storytelling, podczas gdy łotewską wokalistkę można byłoby porównać do najbardziej eksperymentalnych wycinków z dorobku Grimes – pół występu stanowiły ładne melodie, natomiast drugie pół to było ich umiejętne psucie. Nie umiem stwierdzić, które podejście jest lepsze: w obydwu przypadkach byłem zaintrygowany do ostatniej sekundy.
People Club z Niemiec od samego początku przywodzili mi na myśl inny zespół z ludźmi w nazwie, mianowicie New People. Ten sam luz, podobna swoboda sceniczna w przechodzeniu między gatunkami, upodobanie do klasycznych piosenkowych wzorców – jeśli ktoś tego oczekuje od muzyki, to People Club będzie jego nowym ulubionym zespołem. Trochę mniej dobrego mogę powiedzieć o występie Czechów z grupy Market, ale to nie wina muzyków. Indierockowy kwintet brzmiał jak wczesne Battles grające późne Foals (lub odwrotnie), ale przez dźwiękowca te skomplikowane kompozycje zupełnie się nie zazębiały: po raz pierwszy na koncercie zdarzyło mi się narzekać na nadmierną selektywność miksu.
Noise pop z silnym wykorzystaniem folkowej wrażliwości? Nie sądziłem, że się z czymś takim spotkam, ale Klinika Denisa Kataneca była dowodem, że można te dwie estetyki sensownie połączyć. Po przesłuchaniu całego koncertu można było odczuwać znużenie, ale na przestrzeni paru piosenek broniło się to całkiem nieźle. Z kolei do jednych z największych zaskoczeń, jakie przywiozłem z MENTa, zaliczam Wooden Whales z Rosji. Shoegaze, indie pop z lat dwutysięcznych (poznański Orchid, pamiętamy [*]), post-punk, dance punk, noise pop, wokalne popisy, których nie powstydziłaby się Kate Bush – jeśli macie zapamiętać/sprawdzić jeden zespół z całej tej relacji, to niech to będzie właśnie Wooden Whales.
Chociaż nie, jest jeszcze jedna grupa warta zapamiętania i wyróżnienia: francuskie Decibelles, typowe rockowe trio (gitara, bas, perkusja), w którym śpiewają wszyscy, ale najwięcej… perkusistka. Była w tym pixiesowa nośność, dzika energia, słodkie harmonie wokalne przyprószone gitarowym hałasem, ale przede wszystkim nieopisana frajda z samego grania. Po takim występie nic nie mogło mnie już bardziej pozytywnie zaskoczyć: serbski Šajzerbiterlemon okazał się hałaśliwym (i trochę nudnym) lokalnym fenomenem, którego nie do końca byłem w stanie zrozumieć, a Rosjanie z shoegaze’ującego Gnoomes mierzyli się z problemami technicznymi, przez co ich mieszanka dream popu z krautrockiem straciła trochę impetu.
To zaledwie mały wycinek tego, co oferuje MENT – nie opowiedziałem o panelach dyskusyjnych, o koncertach, które widziałem fragmentarycznie i przelotem, o wszystkim, co impreza oferuje poza podstawową częścią muzyczną, ale tak naprawdę to trzeba przeżyć samemu. Wiem jedno: na przełomie stycznia i lutego 2021 na pewno spotkacie mnie w Lublanie, czego i wam życzę.