Avant Art: Stephen O’Malley & Keiji Haino

Firlej, Wrocław - 12 października 2014

Zdjęcie Avant Art: Stephen O’Malley & Keiji Haino - Firlej, Wrocław

(fot. Marcin Maziej)

Jeden z najciekawszych koncertów tegorocznej edycji Avant Art Festival odbył się w klubie Firlej, gdzie gwiazdami wieczoru byli dwaj legendarni czciciele wzmacniaczy: Stephen O’Malley (Sunn O))), KTL, Khanate itp.) oraz Keiji Haino (Fushitsusha). Poprzedzały ich, w ramach supportu, dwa zespoły – brytyjskie Poino oraz norweski Staer.

Poino

Wieczór otwarło brytyjskie trio Poino, oferując ostrego i surowego shellakowskiego kopa, gdzie melodyczne, prawie alt-rockowe kawałki dokonywały nagłej transformacji w neurotyczne uderzenia przesteru oraz sprzężenia zwrotnego, w którym lubował się gitarzysta, przykładając często gitarę do wzmacniacza. Twardy bas wyznaczał rytm, podczas gdy perkusista dokonywał karkołomnej jazdy na krawędzi, to grając z niemal krautrockową prostotą to znowu tłukąc w bębny co sił, jakby grał w hardcore punkowej kapeli. Maniera wokalna gitarzysty/wokalisty z czystym śpiewem przeradzającym się w nerwowe wrzaski w bardziej agresywnych momentach jeszcze potęgował wrażenie silnych inspiracji zespołem z Chicago.

Staer

O ile Brytyjczycy nie przesadzali z przesterami, stawiając raczej na czyste, surowe brzmienie, Norwegowie ze Staer za bazę swojej twórczości uznali za swój znak rozpoznawczy spiętrzenie wszelkich efektów gitarowych, które mogą uczynić dźwięk gitary jak najbardziej rozmytym, zniekształconym i psychodelicznym. Swoją ścianą dźwięku i nieregularną pracą perkusji przypominali swoich krajanów z Noxagt, choć panowie ze Staer stawiają raczej na stworzenie gęstej, dezorientującej atmosfery przypominającej raczej brutalny, gitarowy ambient niż rocka. Gitarzysta i basista co chwilę pochylali się nad swoim zestawem kostek i pokręteł by skierować psychodeliczną elektryczną burzę w nowe rejony, niczym zaawansowani naukowcy, którzy opanowali umiejętność kontrolowania pogody. Było groźnie, hipnotycznie i głośniej niż przy Poino – a zatem można uznać koncert Norwegów za swoiste wprowadzenie do gwoździa programu w wykonaniu Amerykanina i Japończyka. Cieszę się, że organizatorzy wydarzenia zdecydowali się na tę właśnie kolejność.

Stephen O’Malley & Keiji Haino

Nieco później otwarto drzwi do głównej sali koncertowej, gdzie gości festiwalu zastał widok sporego zestawu wzmacniaczy, które mimo, że nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, tchnęły grozą w swoim monumentalnym mroku, niczym kubrickowskie monolity. Gitary czekały już na swoich miejscach, przy czym uwagę przyciągał przezroczysty, akrylowy instrument O’Malleya. Dodatkowo centralne miejsce zajmował stół, na którym umiejscowiony został zestaw dzwonów w kształcie talerzy oraz dwa drewniane młoteczki i kilka deseczek. Tuż obok ustawiony był drugi stół, na którym znajdowały się trzy urządzenia reagujące na ruch, niczym nowoczesne wersje thereminu. Gdy zebrał się już spory tłum ludzi, dochodzący gdzieś z końca sali głos oznajmił, że najpierw wystąpi pan Haino solo, potem pan O’Malley solo, a na końcu zagrają razem, co tylko spotęgowało atmosferę oczekiwania.

Pierwszy na scenę wyszedł Keiji Haino. Jak zawsze nieodgadniony, z kamienną twarzą, w nieodłącznych ciemnych okularach i z włosami sięgającymi do pasa, rozpoczął swój solowy rytuał z użyciem dzwonów, a właściwie gongów. Domyślam się, że instrumenty te wywodza się z tradycji buddyjskiej - sam Haino w wywiadach opowiadał o swojej fascynacji Buddyzmem i jego aspektami, a wiele tytułów utworów odnosi się do nauk Wschodu. Uderzając młoteczkami w gongi modulował dłońmi dźwięk, aby zmienić ich brzmienie. Co dawało niesamowite wrażenie, zarówno wizualne jak i słuchowe - zmiany dźwięku wraz z żywymi ruchami muzyka dawały poczucie, jakby grał on samym powietrzem - bawił się nim, opanował zdolność zmieniania dźwięku bez żadnych instrumentów, poprzez sam ruch dłoni.

Po krótkim występie Haino na scenę wszedł Stephen O’Malley, który chwycił za gitarę i zaczął manipulować zestawem efektów, pokręteł i przełączników na stole, by z każdym powolnym akordem dodawać coraz cięższą warstwę przesteru. Jego solowy występ zawierał wszystko, z czego stał się znany, zarówno sam, jak i zespołem Sunn O))): niesamowicie głośny i pochłaniający słuchacza dron, którego basowe brzmienie wprawia otoczenie w ruch. Choć Stephen nie miał na sobie habitu, nie zabrakło maszyny dymnej, która co i rusz wypuszczała zza wzmacniaczy kłęby dymu, jakby zapowiadając nadejście jakiegoś demona, w którego inwokacji miały pomóc tektoniczny doom O’Malleya, w tworzeniu którego osiągnął perfekcję. Spiętrzone basowe drony zderzały się w powietrzu, wprawiając wszystko w pulsujące drżenie. Występ zakończył się tak nagle, jak się zaczął: w ułamku sekundy.

Około 10 minut później na scenę wyszli obaj gitarzyści. Był to punkt kulminacyjny wieczoru, na który czekali wszyscy: czerwony Gibson Japończyka czekał na uboczu podczas jego koncertu na gongach, a jego szamańskie ruchy podczas gry na tych instrumentach tylko budowały napięcie w oczekiwaniu na to, co zaprezentuje na sześciu strunach. Tym razem Stephen odsunął się na bok, jego mocno basowe i przesterowane brzmienie nadawały czegoś w rodzaju “ramy” dla eskspresyjnej gry Haino. To, co wydawało się ogłuszająco głośne i niemal nie do zniesienia na solowym występie O’Malleya, tutaj bledło przy atomowych, rozrywających bębenki solówkach lidera Fushitsushy, który potrafił grać dłuższy, w miarę cichy atonalnie bluesowy pasaż, by nieoczekiwanie nacisnąć jedną z kostek ustawionych z przodu sceny i odpalić miotacz metalicznego, nieludzkiego przesteru miotający się przy tym jak oblany wrzątkiem, rzucając się na gitarę jak drapieżnik na ofiarę, angażując do pracy całe ciało, każdy mięsień. Trzeba przy tym wspomnieć, że Keiji Haino ma już 62(!!!) lata, a energią wprawiłby w depresję niejednego 20-latka. To prawdopodobnie dzięki zdyscyplinowanemu, niemal ascetycznemu trybowi życia, całkowicie wolnym od nałogów i używek.

Pomiędzy szaleńczymi solówkami, podczas których wyglądał raczej jak demon lub medium w transie niż muzyk wykrzykiwał do mikrofonu teksty swoim rozpoznawalnym nerwowym wrzaskiem, podczas gdy O’Malley oscylował między trącaniem strun i kombinowaniem przy zestawie pokręteł i suwaków, dokładając do ściany hałasu. Pod koniec występu Keiji Haino odłożył gitarę i zabrał się za wywoływanie duchów z trzech elektronicznych urządzeń reagujących na ruch, jak współczesna, cyfrowa wersja Thereminu. I znów pokazał swoją niesamowitą ekspresję - modulował ścianę hałasu od dudniących basów po przerażające piski bogatą paletą ruchów, od ledwo zauważalnych gestów dłoni po gwałtowne pochylanie się nad instrumentami całym ciałem. Kiedy już wydawało się, że natężenie dźwięku w tej niewielkiej sali sięgnęło zenitu, Haino znów chwycił za gitarę by po raz ostatni dołożyć do pieca, anihilując wszystkie inne dźwięki w tsunami białego szumu, które musiało trwać dobre kilka minut, zostawiając wśród wielu (w tym mnie) swoiste dźwiękowe widmo - delikatny biały szum, który prześladował mnie przez kilka następnych dni.

Jakub Adamek (31 października 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także