10 lat PopUp w Pardon, To Tu

Pardon, To Tu; Warszawa - 28-29 kwietnia 2014

Zdjęcie 10 lat PopUp w Pardon, To Tu - Pardon, To Tu; Warszawa

(fot. Piotr Lewandowski/PopUpMagazine)

Jak świętować, to z pompą. Z takiego założenia wyszli prowadzący portal PopUp Music, który obchodził swoje 10. urodziny w gościnnych progach stołecznego klubu Pardon, To Tu. Okrągły jubileusz został uczczony naprawdę godnymi bookingami, skupionymi w ramach dwudniowego festiwalu. Takiego zestawu artystów nie powstydziłyby się imprezy, odbywające się w sezonie letnim. Każdy miłośnik niekonwencjolanych dźwięków mógł znaleźć w nim coś dla siebie: od fanów niekonwencjonalnej muzyki gitarowej, przez wielbicieli free-jazzowych improwizacji, po zainteresowanych eksperymentami z wykorzystaniem syntezatora modularnego. Taka różnorodność gatunkowa nie jest oczywista w Pardonie, nastawionym głównie na jazz i improwizację, była to więc szansa na przyciągnięcie nowej publiczności. Natomiast równy, wysoki poziom wszystkich koncertów był największą zaletą imprezy urodzinowej PopUpu.

Dzień pierwszy

Robert Piotrowicz

Pierwszy koncert i od razu poprzeczka została zawieszona wysoko, bowiem był to najlepszy koncert, jaki widziałem w wykonaniu Piotrowicza. Przypadł mi do gustu bardziej, niż ostatnio widziane duety z japońskim gitarzystą Tetuzim Akiyamą oraz pochodzącym z Tajwanu skrzypkiem-improwizatorem C. Spencerem Yeh. Był to także dużo lepszy występ w porównaniu z koncertem na Unsoundzie, który jakoś mi umknął w natłoku innych bodźców (wczesna pora też nie ułatwiała odbioru). Tym razem Piotrowicz nie dopuścił do rozmycia wrażeń, jednak spokojny początek, w którym dominowały pojedyncze motywy, wydobywane z syntezatora modularnego, wcale tego nie zapowiadał. Dopiero w miarę nakładania na siebie poszczególnych dźwięków okazało się, że ten koncert będzie stał pod znakiem intensywności. Jednak nie była to tylko ściana elektronicznego zgiełku, lecz umiejętnie poprowadzona narracja, w której napięcie było odpowiednio dawkowane. W końcu miałem wrażenie, że Piotrowicz wydobywa ze swojego sprzętu maksimum możliwości. Jego solidna pozycja w kręgu muzyki eksperymentalnej została potwierdzona.

Tony Buck

Wielkiego szału nie było, ale nie mogę powiedzieć, żeby był to zły koncert. Rozwój dramaturgii wydawał się dość chaotyczny. Tony Buck sprawiał wrażenie zagubionego pośród swoich licznych etnicznych perskusjonaliów, przeszkadzajek oraz innych zabawek. Rwane tempo było też miejscami nie lada zaskoczeniem dla publiczności, która wprawiona w medytacyjny trans za pomocą instrumentów perkusyjnych wszelkiej maści, została z niego brutalnie wyrwana przez nagły free-jazzowy łomot (w tym momencie niektórzy widzowie aż podskoczyli na fotelach z przerażenia).

Peter Evans

Niezły wariat. Jeśli istniałby paragraf za znęcanie się nad trąbką, to Peter Evans najpewniej siedziałby teraz w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Tortury, jakie sprawił swojemu instrumentowi, były naprawdę wyszukane: używanie dłoni jako tłumika, wkładanie mikrofonu do czary trąbki czy granie z wyjętym ustnikiem, co prawie doprowadziło do utopienia instrumentu w potokach śliny. Jednakże te metody rodem z Guantanamo dały nadzwyczajne efekty, pozwalając wydobyć z instrumentu niespotykane odgłosy – od ledwie słyszalnych infradźwięków, czyli pisku hamowania, skowytu rannych zwierząt, dźwięku zdezelowanej syreny strażackiej, po głębokie charczenie zepsutego radia lub rozrusznika samochodowego, czy wręcz odgłosy perystaltyki jelit. Prędkość, z jaką Evans grał, budziła podziw połączony z obawą, czy aby za chwilę artysta nie zemdleje. Umiejętność grania na oddechu cyrkulacyjnym opanował w stopniu bardzo zaawansowanym (popularny Colin Stetson to przy nim początkujący grajek), a wydolności oddechowej mógłby mu pozazdrościć Lance Armstrong.

Wydawać by się mogło, że przez ponad 50 lat istnienia free jazzu wszystkie możliwe do przekroczenia granice zostały już dawno przekroczone. Koncert Evansa pokazał, że niekoniecznie, jednocześnie nie mieliśmy do czynienia tylko z radykalizmem dla radykalizmu. Grane przez artystę struktury łączyły się w spójną całość, co nie jest oczywiste w wypadku tak wyzwolonej improwizacji. W ramach bisu do Evansa dołączył na perkusji Tony Buck, by w parominutowej, żywiołowej improwizacji postawić kropkę nad i.

Zobacz nagranie z występu Petera Evansa

Dzień drugi

Alameda Trio

Drugi dzień festiwalu stał pod znakiem muzyki gitarowej, którą cechowało mocno nieortodoksyjne podejście do tematu. Przyznam, że miałem lekkie obawy związane z tym koncertem, dotyczące głównie tego, w jakim stopniu zespołowi uda się odtworzyć na żywo brzmienie z płyty „Późne Królestwo”. Na szczęście Ziołek, Pop i Zieliński spełnili moje dość wysokie oczekiwania (w końcu mowa o moim osobistym faworycie w kategorii płyta 2013 roku). Od razu można było też wyczuć odmienną atmosferę, niż w dniu poprzednim, zwłaszcza podczas koncertu Tria, które wykreowało niemalże misteryjny klimat. Spokojniejsze, medytacyjne ambientowo-dronowe pejzaże były równoważone potężnym noise’owym i blackmetalowym napierdalaniem, którego momenty kulminacyjne wgniatały w fotel. Pewnym odstępstwem od dźwięków znanych z płyty był np. brak sampli trąbki, który aż tak mocno nie doskwierał. Jedynie szkoda, że zespół tak rzadko koncertuje.

Raphael Rogiński

Wirtuozeria to słowo, które ma w sobie pejoratywne zabarwienie. W przypadku Rogińskiego (pozbawionego punkowego czy noise’owego rodowodu) nie oznacza ona jednak masturbowania się umiejętnościami gry na gitarze, co raczej na zgrabnym łączeniu tradycji wschodnich i żydowskich z amerykańskim folkiem i bluesem. Gitarzysta, grający fingerpickingiem, może stworzyć transowy, wciągający w swój świat koncert z równym powodzeniem, jak muzycy operujący ogłuszającą ścianą dźwięku. Z tym że atmosfera takiego występu jest bardziej intymna, niż ekstrawertyczna, wymaga jednak nie lada wyobraźni i konsekwencji, by utrzymać uwagę i skupienie słuchacza na wysokim poziomie przez cały koncert – co było głównym osiągnięciem Rogińskiego.

Sir Richard Bishop

Z początkowej fazy koncertu Bishopa dało się wywnioskować, że będzie on kontynuował wątki podejmowane przez Rogińskiego. Oczywiście robił to na swój własny sposób, pokazując zainteresowania dalekowschodnie. Konwencja została przełamana gdzieś w połowie występu rubasznymi zakazanymi piosenkami z repertuaru Sun City Girls (m.in. z płyty „Horse Cock Phepner”), traktującymi o zabijaniu niemowląt, kazirodztwie, sex shopach i Hitlerze (skądinąd, bardzo urodzinowy repertuar). Różnorodność oraz dobry humor (którym Bishop zarażał, żartując i gaworząc w przerwach między kawałkami) były zapewnione aż do końca występu, bowiem utwory, grane fingerpickingiem, przeplatały się z mniej poważnymi kompozycjami.

Krzysztof Krześnicki (12 maja 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[13 maja 2014]
Tony Buck gral z Necks, no ale to inne wydanie niz solo.
Gość: joop
[13 maja 2014]
impreza na mega poziomie, co jeden koncert to lepszy, tym większe brawa, że właściwie żaden z wykonawców w ostatnim czasie nie grał w tym miejscu (ba, nawet w kraju), nie było więc powtórki z rozrywki i kolejnych koncertów, które naturalnie wplotłyby się w program PTT.
Gość: kidej
[12 maja 2014]
Ja bylem tylko pierwszego dnia i najbardziej mi sie podobal Buck. Inna sprawa, ze pozostale dwa koncerty tez swietne.
Gość: Instytut Improwizacji
[12 maja 2014]
Zapraszam do przeczytania relacji mojego autorstwa:
http://instytutimprowizacji.wordpress.com/2014/04/30/10-lat-popup-w-pardon-to-tu/

Swoją drogą podobno Bishop wykorzystywał stały repertuar żartów. Trochę żal... Evans znakomity!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także