Heineken Open’er Festival

Lotnisko Gdynia-Kosakowo, Gdynia - 30 czerwca – 3 lipca 2011

Zdjęcie Heineken Open’er Festival - Lotnisko Gdynia-Kosakowo, Gdynia

Czwartek, 30 czerwca

Coldplay

Przed relacją z występu czwartkowego headlinera czuję obowiązek podzielenia się wrażeniami z sytuacji organizacyjnych – istnych „ludzkich dramatów”, które rozgrywają się na bramkach Open’era co roku, bez głębszych wniosków ze strony Alterartu. W roku ubiegłym, „na Pavemencie”, mieliśmy szczwany manewr z wycofaniem biletów jednodniowych ze sprzedaży w punktach poza głębokim terenem festiwalu, co zmusiło niżej podpisanego do popędzenia z jedyną posiadaną wejściówką pod kasę przy scenie głównej, zakupienia tam trzech biletów i powrotu na sam początek, w celu przekazania ich pozostałym trzem członkom wycieczki (do tej pory nie wierzę w absurdalność tego zabiegu). W roku 2011 z kolei hitem było tempo wymiany biletów elektronicznych, zakupionych zresztą za pośrednictwem sklepu Alterartu. „Mamy za mało komputerów”, informował pan w punkcie, bezradnie rozkładając ręce. Bo rzeczywiście, trzeba uczciwie przyznać, że system sprzedaży internetowej nie pozwala na wcześniejsze oszacowanie popytu i dostosowanie do niego festiwalowej infrastruktury. Jakby tego było mało, po godzinie odstanej w długim wężyku okazało się, że obsłudze skończyły się też opaski SKM. Koniec końców, zostaliśmy poinformowani, że sami sobie jesteśmy winni – wszak „organizator prosił żeby przyjechać na festiwal dzień wcześniej”. Przepraszamy za kłopot, poprawimy się następnym razem.

Wskutek powyższego pierwszym występem, na który miałem szansę dotrzeć, był koncert Coldplay – zespołu, który kojarzy mi się z osiemnastymi urodzinami i otrzymaną wówczas w prezencie płytą „Parachutes”. Na moje oraz Chrisa Martina nieszczęście, ten fakt miał miejsce więcej niż dekadę temu, co dało mi sporo czasu by zweryfikować opinię o brytyjskim kwartecie. Młodzi przedstawiciele stadionowego pop-rocka zaprezentowali się jednak na lotnisku w Gdyni stosunkowo korzystnie – Martin śpiewał bezbłędnie, zawodowo dyrygując widownią, jego trzej koledzy beznamiętnie wykonali swoje partie i... gdyby nie trzy fragmenty debiutanckiego longplaya, przeszedłbym nad ich występem do porządku dziennego. Highlightem okazał się faworyt starych fanów, buckleyowskie „Shiver”, które cofnęło mnie do czasów świetności „Trójkowego Ekspresu” i Emmanuela Olisadebe. Reszta występu polegała na odegraniu wszystkich niemal singli zespołu, z których – wbrew moim oczekiwaniom – to nie „Clocks”, a niedawne „Viva La Vida” zostało przywitane najgorętszym aplauzem. Wymęczeni podróżą, kolejkami i skutecznymi jak reprezentacja Niemiec schematami piosenek Coldplay, ledwie otarliśmy się o występ Caribou, co – zważywszy na euforyczne jego recenzje – mogło być największym błędem festiwalu. (Kuba Ambrożewski)

Piątek, 1 lipca

Brodka

Patrząc trzeźwym okiem, z piątkowych headlinerów właśnie autorka „Grandy” była chyba najłatwiej rozpoznawalną postacią dla szarych zjadaczy festiwalowych kiełbasek. I rzeczywiście, pod sceną udało się Monice zgromadzić całkiem pokaźny tłumek, który radośnie podrygiwał do przebojów z ubiegłorocznej, polskiej indie-popowej superprodukcji. Jako umiarkowany sympatyk „Grandy” z przyjemnością obejrzałem kwadrans występu Brodki – była fajna scenografia (dwa wielkie, żółte, fluorescencyjne jelenie), pstrokata charakteryzacja samej piosenkarki i trochę spontanu na scenie. „Ja to kupuję”. (Kuba Ambrożewski)

British Sea Power

Szczerość w naszym klubie to norma: o ile pierwszy obejrzany koncert British Sea Power przyprawił mnie o półtorej godziny dreszczy, o tyle każdy kolejny wnosi coraz mniej do mojego życia. Z występu na dziedzińcu UW zapamiętałem głównie zapach grillowanych kiełbasek i obrazek pogujących fanów Kazika, z kolei koncert na Open’erze lekko mnie rozczarował od strony repertuaru i ilości energii płynącej ze sceny. Niby BSP robili to, co zawsze – zamaszyste riffy, toasty wznoszone kubkiem piwa, hity wymieszane z obskurami („Mongk II” jako drugi w secie?) – a jednak coś nie zażerało na linii scena–trybuny. Tym bardziej szkoda, że napierający deszcz zagonił pod gigantyczny namiot mnóstwo przypadkowej publiczności, BSP mieli zatem swoje pięć minut, żeby rozkochać w sobie Polaków. Nie wyszło. Hermetyczny przelot całej szóstki tłumaczy tę sytuację, ale tylko do połowy – druga strona medalu jest taka, że zespół wydawał się być zwyczajnie lekko zmęczony trasą, daleki od optymalnej formy, pozbawiony natchnienia. Znaczy, mi się wciąż podobało, ale kiedy dwie godziny później Cut Copy w pół piosenki poderwali cały tent stage do góry, zrozumiałem, że można było z tego ugrać więcej. (Kuba Ambrożewski)

Pulp

Nie ukrywam, że dla mnie najbardziej pechowy moment festiwalu. Deszcz, rozładowana komórka i inne chwilowe zmartwienia sprawiły, że performance Jarvisa Cockera nieco mi umknął. A jednak to, co zobaczyłem kątem oka, potwierdziło wszelkie przedfestiwalowe przypuszczenia: Pulp po reaktywacji są w świetnej formie, eksplorują swój najlepszy materiał (tracki z „Different Class” i całkiem sporo z „His n’ Hers”), a Jarvis to sceniczny boss. Brzmieli wybornie, tłumek fanów pod sceną szalał, a ja, niezaspokojony, z wielkim żalem, przy dźwiękach jednego z moich ulubionych utworów („Babies”) oddaliłem się w kierunku namiotu i... (Kuba Ambrożewski)

Cut Copy

...okazało się, że z dyskoteki roku 1995 przeniosłem się do klubu 2008. Po beznamiętnym, ledwie poprawnym występie w Palladium i co najwyżej przyzwoitym „Zonoscope” nie spodziewałem się po Cut Copy niczego szczególnego. Nie wiem, czy zadziałała magia napchanego, reagującego euforycznie na każde drgnięcie basu namiotu, czy po prostu Australijczycy mieli swój dzień, a może po prostu będąc od kilku miesięcy w intensywnej trasie osiągnęli właśnie swoją szczytową formę, ale tego dnia z pewnością nigdzie nie bawiłem się lepiej. Set płynął po najlepszych momentach ostatniego krążka, zahaczając o połowę „In Ghost Colours”, a nawet kultowe „Saturdays” z debiutu, odegrane w dość surowy sposób (zredukowany bit). Po tak intensywnej imprezie tanecznej nie byłem w stanie udawać zainteresowania zespołem Foals – zdaje się, że nie ja jeden, bo wieść gminna niesie, że ci przereklamowani Brytole zgromadzili pod główną rekordowo niską frekwencję. (Kuba Ambrożewski)

Sobota, 2 lipca

Paristetris

Największym kłopotem w opisaniu występu Paristetris jest fakt, że zespół występował dzień wcześniej w Elektrociepłowni Powiśle w ramach sceny eksperymentalnej inauguracji polskiej prezydencji w UE i zostało to przez nas zrelacjonowane, a odgrywany materiał z płyty „Honey Darlin’”doceniony (zanotujcie bezczelną autopromocję). Podejrzewam, że tamten koncert przebiegał według podobnego scenariusza, a nowością była prezentacja na wstępie świeżego teledysku do utworu „Sponge”. Żeby się nie powtarzać, pozostaje mi tylko pogratulować zespołowi odwagi w wykonaniu dwóch długaśnych ballad przed *z definicji* niecierpliwą festiwalową publicznością i umiejętności w prowadzeniu tego muzycznego rollercoastera wyskakującego co chwilę poza i tak lekko zakreślone tory. Frekwencja była całkiem niezła, ale kiedy kilka chwil później obserwowałem tłumy pielgrzymujące do namiotu z okazji koncertu zespołu *od reklamy Heinekena* zrobiło mi się autentycznie smutno. (Sebastian Niemczyk)

Nerwowe Wakacje

Zaskakujące jak wiele „małych kontrowersji” wzbudza ten projekt. Muzyka Nerwowych jest przecież nieinwazyjna, stosunkowo prosta i miła, a ilekroć ktoś się o niej wypowiada to albo hurraoptymistycznie, albo ze zgryźliwym sceptycyzmem. Sam należę do grupy sympatyków „Pana samochodzika”, więc pospieszyłem pod scenę Młodych Talentów (LOL! sprawdźcie metryki tych Panów!), lecz szybki chód w mieście i na wsi nie pomógł mi dotrzeć tam na czas. Wprawdzie przegapiłem początek występu, ale część, którą widziałem wystarczyła bym sobie wyrobił opinię o koncertowej formie zespołu. Chłopaki zagrali zwięzły set na luzie i z właściwą tym piosenkom gracją, trudno było jednak nie odnieść wrażenia, że setting dla osobistych liryków Szabrańskiego i jego pobrzmiewających melancholią kompozycji nie był najwłaściwszy. Ten jeden raz Nerwowe Wakacje wywołały reakcję idealnie średnią. (Paweł Sajewicz)

Primus

Przyznam, że nawet gdyby Prince nie przyjechał i tak poważnie zastanawiałabym się nad przyjazdem tylko i wyłącznie na koncert Primusa. W końcu ekscentryczny Les Claypool to genialny basista i sarkastyczny obserwator amerykańskiego społeczeństwa, a sam styl zespołu to niemożliwe do podrobienia połączenie funku z rockiem progresywnym i elementami metalu. Nie ma możliwości by na koncercie wypadło to źle. Niestety obecnie z grupą nie grywa zdolny perkusista Tim Alexander, ale jego następca – Jay Lane, na szczęście radzi sobie całkiem przyzwoicie. Muzykom towarzyszyli nieodłączni dmuchani astronauci umiejscowieni z tyłu sceny, a setlista podsumowywała cały dorobek zespołu, wyłączając tylko motyw przewodni z South Parku. Les miał dobry kontakt z publicznością, żartował na temat grania przed Princem, a nawet zapowiedział nowy album grupy. Oby tym razem bez Freda Dursta. (Andżelika Kaczorowska)

Prince

Dużo niepotrzebnych zdań napisano o tym koncercie. Przyjeżdża do Polski po raz pierwszy jedna z największych postaci w historii muzyki rozrywkowej – taka, która kilka razy zmieniła autonomicznie bieg jej historii – tymczasem poważne w teorii media udzielają głosu osobom, które wybrałyby raczej koncert Kim Nowak. „Ej, stary, w telewizji transmitują właśnie lądowanie na Księżycu, oglądamy?”. „Eee, ziom, ja tam wolę popatrzeć jak Grzesiek i Karol grają w kapsle na chodniku”. „Hmmm, gościu, ale Grzesiek i Karol grają w kapsle codziennie po szkole”.

Ale zostawmy to. Księciunio zagrał bowiem bezsprzecznie jeden z najbardziej widowiskowych koncertów, jakie widziano na polskiej ziemi. Ba, więcej! Zaryzykuję, że oceniając utwór po utworze, na sucho i wyciągając średnią, materiał czysto muzyczny, był to pewnie najlepszy występ w historii naszego kraju. Trudno się temu dziwić, skoro ten zakochany w sobie koleżka w złotym kostiumie sięga po siedem z dziewięciu utworów z „Purple Rain”, a poza tym celebruje praktycznie każdy ze swoich największych hitów – „1999”, „Kiss”, „Little Red Corvette”, „Sign ‘O’ The Times”, „Nothing Compares 2 U”... Oczywiście gość mógłby mieć Polskę w dupie i zwyczajnie te numery odegrać, ale nie – na pierwszych taktach tytułowego z „Purple Rain” ten Maradona popu oświadcza, że nigdzie nie będzie się spieszył, bo uwielbia tę piosenkę. Mówi to zupełnie na serio, o kawałku, który zagrał, lekko licząc, kilkaset razy w karierze. A po chwili gra i śpiewa go tak, że wszyscy mają ciary i wyją razem z nim przez piętnaście minut.

Był to występ jak na Prince’owe standardy krótki – zakulisowe plotki głoszą, że po dwóch godzinach grania Książę, który dopiero się rozkręcał i zamierzał przejść do swoich ulubionych kawałków, został siłą ściągnięty ze sceny i dostarczony w ostatniej chwili do wyczarterowanego samolotu. I jeśli miałbym doszukiwać się jakichkolwiek minusów tego fenomenalnego występu, to byłby to półgodzinny finał – przesadnie monotonny w zawierzeniu się funkowi. Być może tylko ja miałem wrażenie, że tego wieczoru najbardziej piorunująco wychodziły Prince’owi ballady i w świetle tego myśl, że ma jeszcze w odwodzie „Money Don’t Matter 2 Night” czy „The Most Beautiful Girl In The World”, była wyjątkowo kusząca. Nelson tym razem wolał ręce w górze i wielki, kolektywny bounce. Jego prawo. (Kuba Ambrożewski)

Ależ szaleństwo! Pewnie wielu przyjechało na koncert Prince’a w podobnych jak ja okolicznościach: bilet kupiony na dzień, dwa przed występem albo nawet w samej Gdyni, decyzja odkładana do ostatniej chwili i w końcu jakiś impuls, „Jadę!”, jedna z lepszych decyzji w życiu (tak, tak). Jarek Szubrycht pisał, że Prince to ostatnia gwiazda, która może jego pokolenie – 30+latków – zmusić do spontanicznej eskapady na drugi koniec Polski. Felietonista T-MMG i dziennikarz „Przekroju” pomylił się tylko co do skali zjawiska: magnetyczna siła Prince’a oddziaływała na ludzi w każdym wieku, każdych przekonań, rockistów i poptymistów, zwolenników pogo i matki z dziećmi. Jasne, że w przypadku Nelsona chodziło w znacznej mierze o nostalgię za czasami herosów złotej epoki MTV, ale dla mnie punkt odniesienia stanowiły raczej wszystkie te uberspektakle z przełomu lat 90. i 00., których nie dane mi było obejrzeć – występ Tiny Turner w Sopocie czy Rolling Stones w Chorzowie. Wiadomo bowiem, że muzyka z „Purple Rain”, Sign ‘O’ the Times” czy „Dirty Mind” jest przede wszystkim efektowna, a Prince – artysta żywiołowy i nieprzewidywalny – to nie jakiś grający na paszczy, sympatyczny amator, ale obsesyjny profesjonalista. Dodając dwa do dwóch można się było spodziewać koncertu, który w pierwszej kolejności pozwoli wyszaleć się artyście i jego publiczności. Kiedy więc zespół pojawił się na scenie i okazało się, że nie będzie „fajerwerków” zapamiętanych przez niezal-brać z zeszłorocznego Flaming Lips (szczytem ekstrawagancji było złote konfetti w finale „Purple Rain”), Prince raz jeszcze dał do zrozumienia, że jest artystą starej daty, że do zrobienia rozróby („Let’s Go Crazy”, heh) wystarczy mu nonszalancko przewieszony przez ramię telecaster, na którym przez dwie godziny wyciął więcej solówek „niż na niejednym koncercie progrockowym”. Po wszystkim w sieci pojawiły się sugestie, że to rock’n’rollowy cyrk, że estetyka rodem z festynu. Dziękuję, zwalniam się z obowiązku polemiki, NATOMIAST chciałbym powiedzieć wyraźnie, że ja ten cyrk – z całym jego wykonawczym kunsztem, z całą emocjonalną otoczką, z tym wszystkim, co się określa mianem bossostwa – przedkładam nad niejeden, a może nawet każdy „poważny” koncert, jaki widziałem w ostatnich latach. Nawet nad Kim Nowak. (Paweł Sajewicz)

Niedziela, 3 lipca

James Blake

Być może najbardziej NIEADEKWATNY artysta na tegorocznym święcie piwa. Ktokolwiek słyszał Blake’a przez chwilę i kojarzy atmosferę Open’era, prędzej spodziewałby się go na Przystanku Woodstock. Sam James nie wiedział chyba, w co się pakuje, bo po kilku utworach skonstatował, że nie spodziewał się takiego tłumu – prawdopodobnie byliśmy największą publicznością, przed jaką kiedykolwiek występował. Nie wiem, czy do tej pory gościła na jednej z dwóch dużych scen Open’era muzyka tak intymna, introwertyczna i wymagająca, ale – o dziwo – do pewnego stopnia manewr ten zakończył się powodzeniem. Blake i jego dwóch kompanów (perkusista i gitarzysta, obsługujący też sampler) wywołali swoimi dźwiękami całkiem żywe reakcje widowni, podzielonej równo w połowie między „wczutych” (zamknięte oczy i palce wskazujące uniesione ku górze), wtajemniczonych wielbicieli Anglika i przypadkowych, przepychających się do przodu żółtodziobów, próbujących dezorientację zastanym „dziwnym” brzmieniem równoważyć w typowo polski sposób: rytmicznym (no, powiedzmy) klaskaniem, biciem brawa w chwilach ciszy (co niekoniecznie oznacza „między utworami”) i entuzjastycznym reagowaniem na potężne uderzenia basu (przyznajmy, faktycznie przeszywające całe ciało). Rządził tym koncertem dysonans – Blake w końcu uzyskał przestrzeń właściwą, by jego muzyka wybrzmiała w pełni, a jednak „chciałoby się go zobaczyć w małym klubie na dwieście osób” – który nigdy nie zapewni mu takiej jakości i przejrzystości soundu. (Kuba Ambrożewski)

Zwycięzcą tegorocznego Open’era zostaje… Prince. Najlepszy koncert soboty/ festiwalu/roku/w Polsce/w życiu. O ile przed koncertem Nelsona spodziewałem się, że gdy będzie po wszystkim, z czystym sumieniem napiszę dwa poprzednie zdania, o tyle zupełnie nie przypuszczałem, że na drugim stopniu heinekenowskiego podium uplasuje się James Blake. Obawiałem się, a moje obawy były podsycane mało przychylnymi relacjami jego występów z innych festiwali, że ta asteniczna muzyka nie odnajdzie się na festiwalu o formule tego gdyńskiego. Nie wyobrażałem sobie w jaki sposób cichutkie, subtelne piosenki Anglika mają przebić się przez atakujące od strony World Stage riddimy, afrykańskie bongosy, nawijki MC, i skupić na sobie uwagę publiczności nastawionej na Coldplay, piwo i ogólnie wwwwwiiiiikkksee! Błąd. Anglikowi udało się odegrać wspaniały, niczym nie zmącony set i zahipnotyzować licznych odbiorców znajdujących się pod sceną.

James jest zupełną antydefinicją showmana. Jego kontakt z audytorium ograniczał się do niewyraźnego uśmiechu i rzucanych mimochodem strzępków zdań. Podczas gigu nie było różnokolorowych balonów puszczanych w tłum, oszałamiających wizualizacji, wjazdu nagiego artysty na estradę motocyklem. Cały ciężar koncertu spoczął na muzyce. Artysta prezentował głównie zawartość swojego debiutu sprzed kilku miesięcy, dzielnie rozprawiając się ze wszystkimi zarzutami o nudę, niedojrzałość, „mielizny kompozycyje”. Blake śpiewał, mruczał, stękał, samplował, akompaniował sobie na klawiszach. Bez zarzutu sekundowało mu dwóch towarzyszy. Zespół generował brzmienie, które rozwiewało unoszący się ponad głowami zgromadzonych papierosowy dymek i wprawiało w drganie podłoże, włosy i serca (było naprawdę poruszająco). Kto wyszedł przed zakończeniem, by zdążyć na entrance The Strokes, ten trąba. (Szymon Wigienka)

The Strokes

Kiedy spotkany przypadkowo tuż przed koncertem Strokes założyciel strony, którą czytacie – Tomek Tomporowski, pozdrawiam – spytał mnie, jakie mam oczekiwania, odparłem zgodnie z prawdą, że ogromne. Gdzieżbym jednak przewidywał, że piątka nowojorczyków przebije je z nawiązką. Doprawdy, na tak esencjonalnym, podręcznikowym koncercie rock’n’rollowym nie byłem nigdy wcześniej. Patrząc na idealnie zblazowanego Casablancasa, wymiatający duet gitarzystów Hammond/Valensi, perfekcyjną sekcję rytmiczną Moretti/Fraiture (kolejność nieprzypadkowa!), przewijałem slajdy w rodzaju „Rolling Stones 1971”, „Guns n’ Roses 1988”, „Oasis 1994”. Przetaczając się jak walec drogowy po kolekcji swoich stand-outów, Strokes udowodnili, jak beznadziejne musi być granie rock’n’rolla w 2011 roku dla innych zespołów. (Kuba Ambrożewski)

Zauroczony koncertem Jamesa Blake’a, przez pierwsze chwile występu, miałem mały problem z wtopieniem się w tłum bawiący się przy muzyce nowojorczyków. Raz, że był on strasznie gęsty, dwa, że nie sposób w jednej chwili przestawić się z maksymalnego skupienia wyniesionego z namiotu na rozbawienie i luz niezbędne przy gigu The Strokes. Jednak już w okolicach drugiego refrenu, czyli po kilkunastu sekundach, miałem gdzieś nostalgiczne post-dubstepy i w najlepsze „tańczyłem indie” z wielkim bananem na twarzy. Prawdopodobnie tego występu nie będę opowiadał wnukom, ale nie powiem, że nie bawiłem się na nim wyśmienicie. Ze sceny hit za hitem, a za hitem hit, a hity to oni mają przednie. Co więcej, mają ich akurat tyle, by wypełnić nieco ponad godzinny koncert bez widocznie słabszych momentów. Większych zastrzeżeń nie zgłaszam. Że niby Casablancas znudzony? Że brak chemii między członkami zespołu? Możliwe, ale zawsze wydawało mi się, że taki urok tego bandu. Już od teledysku do „Last Nite”, będącego przecież podręcznikowym przykładem wyższej szkoły wyrąbania we wszystko, biła od nich specyficzna aura jakby przeniesiona na scenę wprost z najbardziej zadymionego nowojorskiego pubu. To był naprawdę fajny koncert, man! (Szymon Wigienka)

M.I.A.

Konia z rzędem temu, kto spodziewał się po Mayi Arulpragasam tak żenującego, zawstydzającego perfomance’u. Co prawda Jacek Sobczyński chwilę przed wyjściem M.I.A. na scenę ostrzegał, że autorka „Paper Planes” ma dość zszarganą reputację koncertową, a jednak wciąż udało jej się wywołać wśród stojących w pobliżu lawinę facepalmów. Gdy po dziesięciu minutach wizualizacji buddyjskich (?) bożków Maya wybiegła w końcu na main stage, okazało się, że 90% muzyki leci „z odtworzenia”, ona sama nie bardzo panuje nad swoim głosem, a dodatkowo nieszczególnie da się ją zobaczyć – zamiast ujęć ze sceny serwuje widzom obrazki w stylu „kobiety za pistolety” lub „hinduski starzec korzystający z laptopa”. W chwili, w której zmasakrowała moje ukochane „Sunshowers” decyzja o ewakuacji spod sceny była kwestią czasu. (Kuba Ambrożewski)

Chromeo

Duet z Montrealu rozkręcił świetną imprezę na do widzenia. Trochę wina, trochę sera, trochę Daft Punk i trochę beztreściowego podnoszenia rąk do góry. Na papierze są funkujące linie basu, melodyjne, francusko-dyskotekowe podejście do tematu muzyki klubowej i dużo optymizmu – w teorii jest to granie, do którego można poruszać nogami przez piętnaście minut i bez żadnych wyrzutów sumienia zwinąć się do ośrodka Relaks. (Kuba Ambrożewski)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3
kuba a
[13 lipca 2011]
The National:

1. Tłumaczę we wstępie do Coldplay czemu nie mogłem dać im drugiej szansy (pierwszą, na Offie '08, w moim przypadku raczej oblali).

2. Faktycznie oceny płyt The National na Screenagers świadczą o tym, że istnieje potajemna zmowa wymierzona w ten zespół - zwłaszcza 7/10 dla ostatniego albumu od Kasi Wolanin. Nie wspominam nawet o relacji Sebastiana Niemczyka z krakowskiego koncertu z lutego 2011 (patrz Scr Live Act #2).

3. Już na marginesie, dziwi mnie trochę, że mimo tak zmasowanego i jednoznacznie pozytywnego coverage'u działalności tego zespołu w polskich mediach jego fani wciąż czują się niedowartościowani.

Foals/Strokes:

1. Z porównaniami do Stonesów etc., to nie do końca chodziło mi o kategorię "zespół u szczytu swojej formy", a o specyficzny rodzaj niepowstrzymanej, stricte rock'n'rollowej energii, połączonej z klasyczną dla tej przegródki pozą. Foals nie kojarzą mi się z klasycznym rock'n'rollem akurat.

2. Nie uważam Foals za band słaby - raczej solidny. Tu i ówdzie zdarzyło mi się o nich czytać, że są najważniejszym obecnie zespołem na świecie, co w świetle obu przesłuchanych przeze mnie płyt nie mieści się w mojej głowie, inaczej definiuję słowo "ważny" - po prostu ich kompozycje nie są dla mnie dość dobre, a brzmienie złożone z mało wg mnie odkrywczych elementów. W moim przypadku nie jest to problem tylko Foals, a większości indie-gitarowego mainstreamu, który zmierza w stronę średnio mnie interesującą. Być może na koncercie zyskuje to nowy wymiar - opinie po koncercie w Gdyni czytałem różne. Niestety o 0:30 byłem wciąż w namiocie falując z tłumem przy "Hearts On Fire".

Pozdr.
PS
[13 lipca 2011]
O The National pisać się nie boimy

http://www.screenagers.pl/index.php?service=albums&action=show&id=1943
Gość: mroo
[13 lipca 2011]
@xyz +1

:)
Gość: xyz
[13 lipca 2011]
Z The National to jest tak, że trzeba by było napisać, że był to świetny koncert, ale przecież nie wypada. Na Screenagers i Porcys pochwalenie The National jest obecnie szczytem obciachu. Taki standard wyznaczył Borys. Dziękuję
Gość: yo
[13 lipca 2011]
@national nic dzwinego, ogladalem na streamie i słabo było

@nerwowe słabiutki ten koncert, falstart na big mind, na wokalu coś sprzegalo i jak bylo wspomniane - miejscowka nie ta
Gość: koala
[13 lipca 2011]
Do serii „Rolling Stones 1971”, „Guns n’ Roses 1988”, „Oasis 1994”, dopisalbym raczej “Foals 2010/11”. Szkoda, ze nikt z Was nie został sprawdzić stopnia przereklamowania tej formacji – na przykład ja przekonałem się do Jamesa Blake’a dopiero na openerowym gigu. Ale wracając do Foals: iskrzenie między gitarzystami, praca basu Waltera, Yannis jako frontman, tradycyjnie luźniejsze interpretowanie wersji albumowych (drugi mój gig i np „Miami” zagrane totalnie inaczej), a to wszystko w takiej aurze. To jest zespół obecnego czasu i miejsca, subiektywnie lepszy niż niejedna uznana ekipa pierwszej połowy 00s w szczycie swojej formy. Frekwencja na moje oko porównywalna z Pulp, tylko przypadkowego widza mniej.

Strokes świetnie zaczęli, ale 2011 to nie 2001, wtedy grali 11 esencjonalnych numerów i wystarczyło. Dzisiaj ich greatest hits jest o wiele bardziej nierówne, i na każdego niezaprzeczalnego klasyka z początku działalności przypada małe straszydełko z dwóch ostatnich albumów („Angles” wg mnie kończy się na drugim kawałku).

Pulp oczywiście klasa, lecz tak jak mówiłem, że Pavement ogląda się dla Malkmusa, tak samo solowy Cocker kilka lat temu z materiałem niższego kalibru wypadł równie dobrze, a może i nawet lepiej bo nie padało mu w twarz - trademarkowa gestykulacja była na openerze zminimalizowana. Szkoda też że „Different Class” tak bardzo zdominowało „This Is Hardcore” w setliście. Rozumiem ikoniczny status tej pierwszej płyty, ale jeśli chodzi o Polskę to przecież obie odniosły podobny komercyjny sukces – w sensie żadnej z nich swego czasu nikt nie kupił.

Piąty gig BSP jaki widziałem – najsłabszy ze wszystkich. Ciężko powiedzieć dlaczego.

Pozdrawiam również.
Gość: imonfire
[12 lipca 2011]
a o the national cisza.. najlepszy koncert tego opener'a.
Gość: pompon
[12 lipca 2011]
proponuję wchodzić na drugi raz od strony parkingu dla samochodów. płynnie i bez problemów.
kuba a
[12 lipca 2011]
Nie jest to do końca prawda - znajomi mieli normalne bilety (takie kupione w Empiku) i weszli godzinę wcześniej (tzn. od razu). Po prostu dziwne, że system, z którego korzystanie powinno premiować gości festiwalu (czyli wewnętrzna sprzedaż organizatora) okazał się najgorszym możliwym wyborem. Za rok, jeśli będę potrzebował biletu, kupię go w zwykłym punkcie sprzedaży, a nie przed internetowy sklep AA. W sumie tyle na ten temat, może skupmy się na koncertach.
Gość: julieen
[12 lipca 2011]
wybaczcie Panowie, ale naprawdę za późno przyjechaliście i sami jesteście sobie winni. ten kto chciał delektować się koncertami od godz. 19-20 powinien zjawić się na miejscu ok. 17-18. totalnie nie rozumiem Waszego utyskiwania które jest w moim odczuciu zwyczajnie dziecinne
pozdrawiam
Wybierz stronę: 1 2 3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także