Six By Seven

Londyn, Highbury Garage - 14 grudnia 2003

Zdjęcie Six By Seven - Londyn, Highbury Garage

To nie był dobry dzień na koncert. Gdybym powiedział, że czułem się źle, nie oddałbym skali sytuacji. Nie poszedłbym, gdyby nie to, że wcześniej kupiłem bilet. W drodze do Highbury trząsłem się z zimna. Na pewno miałem gorączkę. No ale czego się nie robi dla ulubionego zespołu?

Pożałowałem kiedy po raz pierwszy dostałem w oczy stroboskopem. Highbury Garage nie należy do najprzyjaźniejszych londynskich venue. Odrapane ściany, brudne ławy, no i to denerwujące białe światło uderzające widzów po oczach. Ot, taki efekt, żeby nic nie widzieli. Publicznośc nie dopisała, w klubie mieszczącym 250 osób zjawiło się jakieś 100. Prześwity na parkiecie były takie, że można było spokojnie rowerem przejechać. No cóż, Six By Seven zespołem masowym nigdy nie był. Nowy materiał również tego nie zmieni.

Dwa słowa o supportach. Jako pierwszy wyszedł całkiem przyzwoity zespół Belasco. Poza tym, że nazwa grupy rymuje się z tabasco, niewiele pamiętam z jego występu. Pamiętam, że był przyzwoity, w przeciwieństwie do Youth Movie Strategies Soundtrack, który wyszedł zaraz po nim. YMSS to czterech przypominających Serafin kolesi, którzy zaaplikowali zgromadzonym wyjątkowo głośną i wyjątkowo niestrawną dawkę post-rocka. Post-rocka, bo tak było napisane na ulotce, ale do klasy Mogwai z pewnością im daleko. Może dlatego, że YMSS bardziej wyglądają niż mają pomysł na granie. "Get dressed you twats!" rzucone z publiczności w przerwie pomiędzy utworami znakomicie podsumowało ich występ. A może się czepiam.

"Merry Christmas Saddam!" - tymi słowami przywitał się Chris Olley jakiś kwadrans po 22-ej. No tak, pamiętny dzień dla świata, a ja mam gorączkę. No ale nie o tym chciałem. Pomyślałem sobie, jaką szkodą dla tej grupy jest utrata połowy instrumentalistów. Zaczynali w szóstkę, w Highbury wyszli na scenę jako trio. Brakowało basisty, brakowało drugiego gitarzysty, nie miał kto grać na trąbce... I to właśnie dlatego nie wypadli oszałamiająco... Już od pierwszego utworu coś nie grało! Niby było głośno, ba, nawet bardzo głośno (aż mi się zatoki przeczyściły), ale nie wszystkie partie brzmią dobrze z automatu. Chwilami występ Six By Seven zamieniał się w jedną łomoczącą ścianę dźwięku. Tak było w zagranym na bis Candlelight, w którym zabrakło tej drugiej, tak charakterystycznej ścieżki gitary. I.O.U. Love też wypadł jakoś płytko, jednowymiarowo. Gdybym nie znał linii melodycznej na pamięć, nie wiedziałbym o co w nim chodzi. Najgorzej zaś zaprezentowały się nowe utwory. Poza tym, że będą głośne, nie mogę o nich nic powiedzieć.

Były też udane fragmenty. Przede wszystkim European Me, gdzie udało się odtworzyć fantastyczne zmiany napięcia, sączącą się dramaturgię z pamiętnego debiutu. Mógł podobać się Another Love Song, chociaż jego akurat trudno zepsuć. Bardzo ładnie zaczął się zapętlony motyw pianina z So Close, wszystko zaś na głowę pobił Bochum, będący dla zgromadzonych hitem na tyle nośnym, że zdecydowana większość zgromadzonych po prostu go śpiewała. Scenę rozświetliły zielone lasery, zrobiło się naprawdę błogo. I choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Bochum to kawałek "podkradziony" Doves, stanowi on moją pierwszą dziesiątkę ulubionych kompozycji tego roku. I właśnie za ten utwór chciałbym podziękować Chrisowi i spółce. Dzięki niemu będę miał przyjemne wspomnienia.

W sumie koncert nie był zły. No ale od pewnych zespołów oczekuje się więcej, prawda?

Tomasz Tomporowski (23 grudnia 2003)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także