Sufjan Stevens

Beacon Theatre, Nowy Jork - 14 listopada 2010

Sufjan Stevens wszedł na scenę z banjo i niewielkimi skrzydłami przypiętymi na plecach. Rozpoczął delikatnie, szepcąc We didn’t sleep too late. Pomyślałem o nim „chłopiec z gitarą”, ale otwierające koncert „Seven Swans” przerodziło się w potężną uwerturę, z orkiestrowo-rockowym, monumentalnym zakończeniem i kakofonią dźwięków w finale, który wbijał w ziemię. Po pierwszym kawałku Stevens przywitał się z publicznością, zdjął skrzydła, ubrał błyszczącą, srebrną marynarkę rodem z techno-party i rozpoczął swoje kuglarstwa. 13 osób na scenie, dwie perkusje, żeński chórek pełniący jednocześnie rolę „baletu”, 6 zestawów różnych keyboardów, sekcja dęciaków. Na proscenium kolorowy napis SUF, ułożony z piłek plażowych. Członkowie zespołu ubrani jakby dopiero zeszli z planu zdjęciowego filmu science fiction, wizualizacje nawiązujące z jednej strony do tandetnego disco, z drugiej do Avatara i 3D.

Czytając opinie o „Age Of Adz” można dojść do wniosku, że Sufjan Stevens oszalał, a w jego zmęczonej głowie pojawiło się zbyt wiele pokręconych wizji. Naszpikowana elektroniką, nieznośnymi bitami, pokręconymi aranżami płyta wywołała falę krytyki, a nawet współczucia. Jednak bilety na dwa nowojorskie koncerty w Beacon Theatre zostały wyprzedane dwa miesiące wcześniej. Na nic się zdały błagania zrozpaczonych fanów, koniki pod teatrem oferowały bilety w cenie 100 dolarów. Chętnych nie brakowało.

W jego muzyce zawsze było pełno ozdobników, barokowych detali, niepowtarzalnych melodii i harmonii – swego rodzaju kuglarstwa. Ale podczas koncertu artyście udało się zachować idealne proporcje. To, co mogło drażnić, czy nużyć na płycie (przeładowanie elektroniką, nadmiar dźwięków, a nawet tandeta) na koncercie znikło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszystko do siebie pasowało, współbrzmiało, olśniewało. Sufjan, niczym sprawny prestidigitator, wydobywał dźwięki wprawiające publikę w bezgraniczny zachwyt, dostarczając dziecięcej, nieograniczonej konwenansami radości.

W trakcie „Age Of Adz” olśniło mnie – on nadal jest tym samym chłopcem z gitarą. Nie było różnicy, czy brawurowo wykonywał „Too Much”, czy wyśpiewywał z gitarą delikatne „Heirloom”. Wszystko było ze sobą nierozerwalnie powiązane, jednolite, porażające logiką, bezwzględnie „sufjanowe”. Utwory brzmiały potężnie, majestatycznie, jednocześnie lekko i lirycznie, zawsze odkrywczo. Świetny „Too Much”, zagrany z imponującą siłą „Age Of Adz”, porywający „Vesuvius”, przepiękny „Now That I’m Older”, zadedykowany wszystkim, którzy czują się młodzi, niezależnie od wieku. Olśnił nawet niezauważony przeze mnie na płycie „Get Real Get Right”, który zakończył się prawdziwą eksplozją techno-dźwięków i szalonym tańcem chórku na proscenium. „Impossible Soul” jednak przyćmił wszystko – blisko 30 minut szaleństwa. Pierwsza i druga część urzekły niespotykaną urodą, rozmachem i liryzmem. Część trzecia przerodziła się w nieokiełznaną zabawę – tańczyli wszyscy, zespół na proscenium i publiczność, która zerwała się z miejsc. Tańczył też Sufjan „do you wanna dance” Stevens, który dołączył do swych koleżanek, wykonując trochę niedorzeczny układ choreograficzny. Wszyscy zgodnie za nim powtarzali It’s not so impossible!, przerzucali się piłkami plażowymi, którymi zespół „zbombardował” publiczność. Sufjan nas zahipnotyzował...

Na zakończenie podziękował za przybycie, wysłuchanie nowych piosenek, zasiadł za klawiszami i wystukał pierwsze takty „Chicago”. Sala ponownie eksplodowała, to był godny finał, genialna klamra. „Seven Swans” na powitanie, „Chicago” na dobranoc, a w środku kuglarskie show.

Długo czekaliśmy na jego powrót, nie szczędząc braw. Wrócił odmieniony, ubrany w jeansy i t-shirt, z gitarą. Przy niewielkim akompaniamencie wykonał „Concerning The UFO Sighting Near Highland”, „Illinois”, następnie z pomocą zespołu fenomenalne „Casimir Pulaski Day”, by całość zakończyć dwoma przepięknymi drobiazgami „To Be Alone With You” i „John Wayne Gacy, Jr.”. Ukłonił się, potem pomachał do nas ręką i potknął się schodząc ze sceny. Ponownie pomachał, jakby niepewny tego, co wyczyniał na scenie przez ostatnie 135 minut. Znów był chłopcem z gitarą, a właściwie to był nim cały czas. Genialnym chłopcem z gitarą, który udowodnił, że nic nie jest niemożliwe, że wciąż pozostaje sobą. Geniusz ma to do siebie, że wyprzedza swoją epokę, a my musimy do niego trochę dorosnąć. Nawet, jak jest kuglarzem.

Artur Mrozowski, mrozowski@kktakk.eu (30 grudnia 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ironist
[17 stycznia 2011]
a do europy jakoś go nie ciągnie... wszyscy zazdrościmy Arturowi ;(
Gość: chłopiec z gitarą
[30 grudnia 2010]
kuglarski ten tekst
Gość: turas
[30 grudnia 2010]
rojas, wiesz co robić.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także