Teenage Fanclub

Lido, Berlin - 11 listopada 2010

Zdjęcie Teenage Fanclub - Lido, Berlin

To miało być ukoronowanie wspaniałego roku dla indie w wykonaniu Kuby Ambrożewskiego. Po tym jak udało mi się „odhaczyć” kolejno Pavement, Dinosaur Jr. i Flaming Lips (tak, wiem, że wam też) nie fatygując się na te wszystkie Primavery, zwieńczeniem całości jawiła się skromna wisienka na torcie w postaci gigu Teenage Fanclub – kapeli, o której zobaczeniu skrycie marzyłem od kilku miesięcy, wałkując od wiosny selekcję ulubionych singli, zagłębiając się w mniej znane albumy i napawając ich bezpretensjonalnym, college’owym stylem, podsumowującym dokonania kilku moich ulubionych bandów jednocześnie: od Byrds i Big Star, po co lepsze britpopy. Wśród paru perełek dorobku szczególnie upodobałem sobie „Ain’t That Enough”, prawdziwy wakacyjny anthem – czy to pędząc autostradami malowniczej Słowenii, czy wyzyskując ostatnie promienie wrześniowego słońca na belgijskim lotnisku, nie przestawałem doznawać tego błękitnego, nieskończenie ciepłego, promieniującego dobrem songu. Summer’s in the city, summer’s in the city.

Im bliżej jednak było do berlińskiego występu Szkotów, tym bardziej uświadamiałem sobie, że czas nie stoi w miejscu i ekscytowanie się koncertem zespołu, który ostatnią ze swoich naprawdę mocnych piosenek napisał przed dziesięcioma laty, musi skończyć się rozczarowaniem. Przecież z tegorocznego, solidnego „Shadows” zostawiam zwykle na playliście jedynie openera, a i on przecież przesiąknięty jest atmosferą zwątpienia, rezygnacji, wczorajszych emocji. Dni chwały Teenage Fanclub, znaczone soczystymi, power-popowymi hookami, bezdyskusyjnie są za nimi.

To też potwierdziło otwarcie koncertu, kiedy miejsca z przodu sceny zajęli trzej czterdziestoparolatkowie. Spośród nich, los obszedł się najbrutalniej z głównym frontmanem w osobie Normana Blake’a – przed laty łamiącego serca fanek formacji, the handsome one; teraz dobrego wujka o aparycji Krzysztofa Cugowskiego gdzieś na wysokości płyty „Cisza” (1993). Gdy dodać do tego przypruszony siwizną włos Raymonda McGinleya i coraz bardziej kościstą twarz Gerarda Love’a, należałoby raczej firmować ich koncerty nazwą Oldboys Fanclub. Samopoczucia nie poprawiał fakt, że średnia wieku naprawdę licznej publiczności zgromadzonej w kreuzberskim Lido wydawała się być znacznie powyżej mojego rocznika. Weterani alt-rocka, dobre.

Nauka, która płynie z paru odbytych koncertów „indie” jest taka, że większość zespołów rozkręca się w okolicach połowy setlisty, z początku zwykle męcząc albumowymi trackami z promowanego akurat krążka i dawkując oszczędnie stare highlighty. Berliński występ Teenage Fanclub był tego modelowym przykładem – poza zwyczajowym „Start Again” pierwsze pół godziny wypełniły średnio porywające kompozycje z ostatnich lat. Przez chwilę nawet zwątpiłem w ich formę, gdy zamachnęli się i spróbowali uderzyć „Star Sign” – jednym z największych przecież klasyków twórczości – lecz zagrali go jakby był kawałkiem R.E.M. w średnim tempie.

Z każdym kolejnym numerem TF przebijali się jednak mozolnie pod bramkę przeciwnika, by zakończyć koncert serią składnych akcji i celnych strzałów. Wybrzmiało wszystko, czego mógłbym sobie życzyć (za wyjątkiem „Alcoholiday” i ewentualnie kawałków z zaniedbanego „Thirteen”) – jeden z największych heartbreakerów dziewięćdziesiątych „I Don’t Want Control Of You”, britpopowy wymiatacz „Sparky’s Dream”, ich theme song w postaci epickiego „The Concept” i oczywiście wspomniane wyżej „Ain’t That Enough”. Norman Blake uśmiechał się coraz częściej, jego nieśmiali koledzy cięli coraz celniej, a przy ostatnim z bisów, jednym z landmarków niezależnego rocka „Everything Flows”, gdy na scenie pojawiły się duchy gitarzystów MBV, Sonic Youth i Dinosaur Jr., pomyślałem nawet zajebiste. I o to w sumie chodziło.

Kuba Ambrożewski (17 listopada 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także