Pavement

Gdynia, Kosakowo - 2 lipca 2010

Kuba Ambrożewski

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Stephen Malkmus to najbardziej cool muzyk w historii planety. Serio, gość nie zrobił nigdy w swojej karierze ani jednej czerstwej rzeczy. Ma w sobie to COŚ, co sprawia, że gdyby na koncert przyszli z jednej strony fani metalu, a z drugiej r’n’b, to nikt z nich nie mógłby się przyczepić: ani z niego macho, ani „cipa”; daleko mu do typu intelektualisty-pretensjonalnego mądrali, a z drugiej strony wystarczy jeden błysk w oku, żeby zyskać przekonanie, że trudno o bardziej ogarniającego rzeczywistość gościa; nie chce mu się śpiewać, za to pokazuje wielkie jaja jakby od niechcenia, ale kapitalnie wycinając na gitarze riffy, a nawet solówki. No i jest wiecznie młody – 44 lata, a wciąż jakby urwał się z zajęć na college’u, dzięki czemu Pavement może być również zespołem „dla dziewczyn” (taki żarcik). Wyliczanka mogłaby jeszcze trwać długo.

Aura Malkmusa promieniuje też na jego czterech pozostałych kumpli z zespołu Pavement, co wiedzieliśmy już po kilkudziesięciu sekundach ich występu na Open’erze. Wystarczyło, że wyszli na scenę przy ogłuszającym wrzasku kilku pierwszych rzędów i ruszyli. Ale jak! Wyobrażam sobie, co by się działo na koncercie Led Zeppelin, gdyby ci zaczęli go od „Whole Lotta Love” albo, nie wiem no, secie Stonesów startującym od „Satisfaction”. To właśnie zrobili Kalifornijczycy. This one’s called „Cut Your Hair”, powiedział Malkmus i trzy setki polskich fanów Pavement zafalowało w powietrzu w absolutnie dzikim uniesieniu i spontanicznych objęciach.

Zafundować największy highlight wieczoru już na samym jego początku to tak, jakby wjechać z tortem na rozpoczęcie imprezy urodzinowej, a jednak Pavement potrafili obronić tę strategię, przeplatając klasyki muzyki alternatywnej w rodzaju „Summer Babe”, „Gold Soundz” i „Stereo” z bardziej obskurnymi fan-favourites a la „Rattled By The Rush” i „Starlings Of The Slipstream”. Reszcie zespołu – z Malkmusem włącznie – show kradł nieco Bob Nastanovich, wspomagający Steve’a Westa na bębnach i przeszkadzajkach, ale przede wszystkim wcinający się Stephenowi w co bardziej punkowych momentach, co osiągnęło swoje apogeum w dzikim wrzasku podczas „Conduit For Sale!”.

Warto dodać kilka słów o zgromadzonej publiczności. Nie sposób oceniać frekwencji w ogromnym namiocie stojąc w czwartym-piątym rzędzie od sceny, ale podobno – poza rejonami strefy najzagorzalszych fanów – tłoku tam nie odnotowano. W tym kontekście trudno rozpatrywać decyzję o ściągnięciu Pavement na Open’era inaczej niż jako prztyczek w nos dla Artura Rojka i jego Off Festivalu, gdzie grupa byłaby naturalnym headlinerem i uszczęśliwiłaby z pewnością dużo większe grono fanów (oraz, przy okazji, kieszenie tych najwierniejszych) niż podczas festiwalu, gdzie na każdym kroku czuć i słychać brak zainteresowania muzyką („ja na pewno idę na Cypress Hill, co prawda znam tylko jeden ich kawałek, ale jakoś przemawia do mnie ta muzyka”). Całą akcję z wycofywaniem biletów jednodniowych i ich przywracaniem po dwóch godzinach – ale tylko pod bramką nieopodal wejścia na festiwal przy scenie głównej, gdzie można dostać się wyłącznie posiadając bilet (sic!) – może lepiej przemilczmy.

Samemu koncertowi do oceny maksymalnej zabrakło natomiast „Trigger Cut” i „Major Leagues” na trackliście oraz nieco mniejszych brzuszków pozostałej dwójki gitarzystów. Mimo wszystko, dla tych trzech minut „Cut Your Hair” warto było żyć. Wayne Coyne, top this.

Bartosz Iwański

Z góry uprzedzam: jeśli nie uczestniczyliście w openerowym gigu Pavement, nie w mojej relacji szukajcie zdrowego rozsądku i próby „obiektywnego przedstawienia faktów”. Nawet słowo szalikowiec zdaje się nie spełniać tu dobrze swojej roli. Oczywiście, pomysł występu Pavement akurat na Open’erze od początku wydawał się – dalece eufemizując – karkołomnym. I chociaż na papierze wyglądało to niemal równie kuriozalnie jak, powiedzmy, koncert McCartneya na wiankach w Świebodzinie, to jednak ciężar artystyczny i kulturowy wydarzenia oraz – nazwijmy to wprost – doniosłość chwili doskonale widoczna wśród wielu ludzi z publiki szybko pozwoliły zapomnieć o męczącej atmosferze „Heinekera”.

Do rzeczy jednak: gdyński występ gości ze Stockton był najzwyczajniej w świecie fantastyczny. Nie chodzi tu o niezwykłą życzliwość Malkmusa w stosunku do polskiej publiczności. Nie chodzi tu nawet o „fajność” setlisty, bo przecież powielanie tezy o tym, że Pavement dysponuje artylerią piosenkową będącą w stanie zasiać spustoszenie w dowolnej konfiguracji zahacza o truizm. Genialność tego koncertu zamyka się dla mnie w jakimś tuzinie pojedynczych obrazków. To nerwowe wyczekiwanie przy dźwiękach „Hallogallo” Neu!. To Kannberg próbujący w przezabawny sposób uszczknąć dla siebie odrobinę uwagi i uwielbienia fanów wpatrzonych przez cały gig w SM, żywą definicję słowa cool, dodajmy („Erm, no.”). To dzikie wrzaski Boba Nastanovicha, które swoje apogeum osiągnęły w genialnie zagranym „Unfair”. To wreszcie masakrujące, czysto punkowe otwarcie bisów „szlagierami” („Perfume-V”!) ze „S&E”. Do całości dochodzą zapewne łzy wzruszenia znajomych w trakcie „Here”, prawdziwa kraina łagodności pod sceną przy okazji „Starlings Of The Slipstream” czy spełnienie prywatnej fanaberii w postaci „Kennel District” na polskiej ziemi. A pamięć o podziękowaniach Malkmusa ze sceny dla wszystkich oldschoolowców, których miał okazję widzieć wcześniej w ostatnim czasie zamierzam pielęgnować na tyle mocno, by móc kiedyś zanudzać tym wszystkim wnuki, a nie was. Bo, doprawdy: jaki mógł być koncert Pavement?

Andźka Kaczorowska

Ten zespół miał pozostać w idyllicznej krainie lat 90., razem z innymi „nietykalnymi” tamtej epoki. Te piosenki są do kojenia mnie w cieniu zakwitających chłopcząt, ich miejsce nie jest wśród blogów i serwisów z mnóstwem nazw, których częstotliwość podlega zależnej od sezonowych hype’ów krytyce. One są zupełnie moje, takie wygniecione, pachnące stęchlizną modlitewniki indie rocka wersja 1.0 w rękach zatraconych w ekstatycznym obrzędzie religijnym dewotek, które sądzą, że gitarowa muzyka skończyła się ostatecznie w ‘95. Z takim bagażem pretensjonalnych emocji musiałam zmierzyć się z informacją o reaktywacji Pavementu. Niespodziewanie przyszła, a ja przecierając oczy z niedowierzania od razu uległam histerycznej euforii, jaką wywołała.

Z drugiej strony zawsze istniała obawa, co prawda głęboko ukryta, ale jednak nie dająca spokoju, że przyjaciel z ławki nie wypadnie zbyt błyskotliwie w konfrontacji z obecnymi dobrymi znajomymi. Jego anegdoty okażą się zbyt czerstwe, a ja przez sentyment do wypalonego wspólnie w bramie przy szkole pierwszego papierosa będę usprawiedliwiać każde jego faux pas tym, że ma gorszy dzień i śmiać się na cały głos z jego zawsze złych żartów. Szczególnie mając w pamięci udane spotkanie z kolegą z może innego podwórka, ale właściwie z tej samej ulicy – Polvo, z którym, mimo upływu lat, zawsze miło razem iść na miasto. Jednak z Pavementem łączyła mnie mocna zażyłość, stąd obawa, czy ta relacja wytrzyma próbę czasu ciągle narastała.

Nie mnie pierwszą i nie mnie jedyną – publiczność wyraźnie się skurczyła od koncertu Klaxons, który poprzedzał występ Malkmusa z kolegami, jednak intensywność z jaką okupujący pierwsze rzędy die-hardzi przeżywali można by rozdać pomiędzy jeszcze z dziesięć czy piętnaście Open’erowych gwiazdek. Wniosek prosty – Pavement albo się kocha, albo się z niego wychodzi. A jak się robi to pierwsze, to niespecjalnie ważne na jakim festiwalu się ich widzi, drodzy „na Offie byłoby lepiej”. Podobno od szalejącego wśród publiczności Spiral Stairs było czuć woń perfum zmieszanych z alkoholem, jednak jeśli chcemy trzymać się wyidealizowanej wersji wydarzeń to umówmy się, że to był zapach taniej wody kolońskiej, a pijany to mógł być co najwyżej z radości z muzyki. Tymczasem Malkmus wyprawiał cuda z gitarą – nie jestem specem od rozpoznawania kolejnych piosenek po przestrojach (a byli tacy), ale znęcał się nad Jazzmasterami, by wydobyć z nich ostatnie poty, które zniewalały uszy jednocześnie nie zasłaniając mitycznego songwritingu. Tym samym styl gry chyba najbardziej przypominał mi równie sędziwe, a wciąż porywające Sonic Youth. Kontakt frontmana z publicznością sprowadził się do paru lakonicznych, ale jakże trafnych zdań np. First time in Poland – you always remember your first time, po czym zagrali „Summer Babe”. Powiedzenie ze sceny, że są starym zespołem grającym stare piosenki kazało dać się im przekonać, że to naprawdę nie napad na kasę, a tak jak powiedział Kannberg dla „NME”, naturalna chęć wspólnego grania ich sprowadziła do Babich Dołów.

A setlista? Koncert życzeń – i dla niedzielnych fanów hity typu „Cut Your Hair”, jak i czarne konie jak „Grounded” czy „In The Mouth A Desert”. Naprawdę chciałabym się do czegoś przyczepić, ale nie da rady. Dziesiątkowe sprawy.

Maciej Lisiecki

Zaczęli od „Cut Your Hair”! Czy otwarcie koncertu przebojem tego kalibru nie jest przekornym fuck off w kierunku oczekującej przeglądu największych hitów gawiedzi? Może, ale nie w tym przypadku – ten zespół ma TYLKO HITY! Przynajmniej tak można było wnioskować po żywiołowych reakcjach zgromadzonej publiczności. Tłum(ek) pod sceną wesoło falował, delikatnie podskakiwał (starcze pogo!), śpiewał razem ze swoimi faworytami, a w przerwach między kawałkami domagał się swoich faworytów. Mi zabrakło „Major Leagues”, ale i tak było świetnie – Pavement przypomnieli mi o „fajności” koncertów z MUZYKĄ GITAROWĄ.

Redakcja Screenagers.pl (15 lipca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: Jołka
[20 lipca 2010]
A jak mnie interesuje i Open'er (byłam) i Off (niestety nie będę, pa pa No Age) to jakim jestem słuchaczem? Niedzielno-poniedziałkowym? Ha! Całotygodniowym :P
Jest coś czego w pisaniu o muzyce nie lubię i obecne jest to również na tymże portalu, ale, niestety, ten mój mały smutek kultywuję chyba z nielicznymi wyznawcami.
Gość: kuba a nzlg
[20 lipca 2010]
Ej, zluzujcie :) Open'era z wypiekami na twarzy to my relacjonowaliśmy w 2006 albo 2007 roku, kiedy co rusz działy się na nim rzeczy zjawiskowe, pionierskie na polskim rynku koncertowym, a sama impreza miała faktycznie klimat. Natomiast od 2-3 lat jest to event raczej towarzyski skierowany do "niedzielnych" słuchaczy i sprzedający im zwykle solidną, pop-alternatywną rozrywkę. FAJNIE. Ale trudno dziwić się ludziom, którzy rzeczywiście jarają się nowymi płytami i trendami, że swoje skromne zazwyczaj fundusze przeznaczają raczej na Offa czy Nową Muzykę.

Porównania do Glastonbury i relacji Przemka Guldy nie rozumiem. Przemek Gulda jest prawdopodobnie w trakcie bicia festiwalowego rekordu świata, jeździ wszędzie, ogląda wszystko i wszystko relacjonuje. Gość gra w innej lidze niż my. Gdzie Rzym, gdzie Krym :)

Pozdrawiam!
Gość: Jołka
[20 lipca 2010]
@kacper b. nie wiem czy ktoś ze Screenagers był na całym Open'erze, nie posiadam takich tajnych informacji. Za to cytat pana kuby a: "Nie będzie relacji z żadnego Openera, dajcie spokój :) " pozostawia pewne dziwne wrażenie, że relacji z Open'era nie ma, ponieważ nie jest tego wart. Jednak pozwoliłam sobie spojrzeć na relację z Glastonbury i okazuje się, że są tam wymienieni tacy artyści jak Hot Chip, Groove Armada, Wild Beasts, Empire Of The Sun, którzy również pojawili się na Open'erze, a jak wiemy relacji z rodzimego festiwalu nie ma, a z Glastonbury jest. Na Open'erze pojawili się też tacy artyści, który wcześniej pojawiali się na łamach portalu (Kings of Convenience, Yeasayer, Regina Spektor, Klaxons, Massive Attack...), więc wtedy, jak rozumiem, uznani byli z takich o których warto było pisać. Oczywiście może okazać się tak, że nikt z redakcji nie udał się na całego Open'era, czy chociaż na cały dzień, a wstąpił na openerowe pole przed godziną 1:00 w piątek i od razu pognał pod namiot. Być może nie warto było iść na koncerty pewnych zespołów na Open'erze a warto było iść na koncerty tychże zespołów na Glastonbury. Jakże dwuznaczna odpowiedź pana kuby a pozostawia nam szeroki margines do namysłu z którego pozwoliłam sobie skorzystać. Czy słusznie panie i panowie? Nudnie przewidywalne środowisko internetowych muzycznych recenzji, a także pewne zdania o Open'erze w powyższym tekście redakcji, podpowiada mi, że słusznie.
Gość: sara
[20 lipca 2010]
Proste: namiot open'erowy mieści 15 tysięcy osób, na Grace Jones był nawet nadkomplet (ludzie się nie zmieścili). Byłam na Pavement w połowie namiotu i wokół mnie byli ludzie w rzędach, podobnie jak z przodu, choć bez gigantycznego ścisku. Z tyłu faktycznie przerzedzone i siedzący ludzie koło strefy nagłośnieniowców, ale trochę luda jeszcze oglądało za namiotem, z tyłu na telebimie (swoją drogą na niektórych koncertach to było jedyne miejsce, gdzie nagłośnienie było dobre - absurd, ale akurat szczęściem nie na Pavement). Koncert Empire Of The Sun skończył się zanim Pavement zaczęło (zagrali 9 utworów przez 50 minut).
Gość: kacper b.
[20 lipca 2010]
Ale to nie jest kwestia "bycia ponad Openera" - stawiam dolary przeciwko orzechom, że nikt z redakcji scr po prostu nie był na całym festiwalu. Że nie było sensu to inna sprawa, ale ciężko spodziewać się relacji z czegoś, w czym się nie uczestniczyło - takie rzeczy to tylko w "Przeglądzie Sportowym!". I znowu "polskie kompleksy", hihihi, bo się posikam.
Gość: Jołka
[20 lipca 2010]
"Trochę słabe to "och, jacy my jesteśmy ponad Open'era"." Nawet bardzo słabe, a nie trochę. O Glastonbury napisali o Open'erze nie bo, po przecież nie wypada, to w końcu polski festiwal, a to, że część zespołów była na Glastonbury i na Open'erze taka sama, to się nie liczy. Widać w kontekście Glastonbury wypada o nich pisać a w kontekście Open'era nie. Polacy są jak zawsze zakompleksieni.
kuba a
[19 lipca 2010]
Ciekawe skąd ta kalkulacja 10 tysięcy osób, wziąwszy pod uwagę, że równolegle trwały lub kończyły się koncerty znacznie popularniejszych Empire Of The Sun i Cypress Hill, do tego dochodzą namioty/hangary klubowe, gastronomia itd. Musiałoby chyba być ze 100 tysięcy ludzi na terenie festiwalu, a była 1:30 w nocy. Wg mnie 2-3 tysiące max, z czego od początku do końca oglądało ich może tysiąc osób.
Gość: sara
[19 lipca 2010]
Trochę słabe to "och, jacy my jesteśmy ponad Open'era". A "niewysoka frekwencja" oznaczała na tym koncercie jakieś 10 tysięcy osób, na Offie żeby było więcej to by musiał cały festiwal się zejść i olać wszystkie inne koncerty czy picie piwa (zakładając że teraz będzie więcej niż 8 tysia całości rok temu, no chyba kurde będzie), zresztą i tak grają wtedy w Japonii czy coś. Co do koncertu: bardzo smakowity był. Paru utworów mi zabrakło, ale z drugiej strony zagrali parę niespodzianek - pierwszy polski koncert Pavement uznaję za udany!
Gość: zuzzka
[18 lipca 2010]
ludziki! dlaczego nie relacja z całości?
Gość: WZRUSZONY!
[18 lipca 2010]
na koncercie doznawałem tak mocno, że aż ostatecznie się nie wzruszyłem i nie poryczałem, ale bez kitu, popłakałem się czytając tą relację. dzięki ludzie, kocham Was :*
Gość: ratlerek
[17 lipca 2010]
a redaktor Ambrożewski całował się na "Range Life"
Gość: ks
[16 lipca 2010]
najfaniejsze było to, że w przeciwieństwie do rh w zeszłym roku nie było czuć spóźnienia
iammacio
[16 lipca 2010]
"na tym gigu mi się pierwszy raz od dawna udzieliła ta pierwotna radocha z przeżywania koncertu i co... tyle:)" [2] pozdro ziom!
Gość: quid
[16 lipca 2010]
Zdaje się, że "Major Leagues" w ogóle nie grają na trasie, jednak cokolwiek by nie zagrali, wiadomo, "Pavement dysponuje artylerią piosenkową będącą w stanie zasiać spustoszenie w dowolnej konfiguracji", "ten zespół ma TYLKO HITY!".

Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że reszty poza Malkmusem mogłoby nie być czy coś. C'mon, nie wiem co dokładnie działo się za moimi plecami (miałem przede wszystkim wrażenie, że ludzi jest za mało by zespół dosłyszał jakieś adekwatne dla jego wspaniałości oklaski), ale chłopaki bawili się momentami na scenie lepiej niż widownia.

Wzorowe lapidarne oddanie fenomenu Pavement i czaru Stephena Malkmusa na polskiej ziemi dla polskich fanów. Kocham tę relację i jej autorów.
Gość: kidej
[16 lipca 2010]
*to czy to

*piosenke

sorry!
I zeby nie bylo, nie umniejszam nijak wielkosci Superchunk. Wierze, ze koncertowo sa wielcy.
Gość: kidej
[16 lipca 2010]
@kol - ja bardziej pisalem moze pod siebie, bo wiem juz teraz, nie widzac Superchunk, ze nie umialbym jednoznacznie zdecydowac kto czy to. Jedni i drudzy maja swoje atuty, i Pavement nawet grajac swoje hity na stojaco jest duza konkurencja do sprostania IMO. Troche casus Pixies - nie robia na scenie cyrku, nie zalezy im na przedstawieniu (no, moze z wyjatkiem Nastanovicha), po prostu graja jedna pomnikowa piosenka za druga i to wystarczy. To, ze zyja muzyka itp itd, slychac w tych piosenkach, nie musza do tego jeszcze fikac i tanczyc w bonusie. Plus - zyczylbym sobie, zeby nie bylo u Pavement czegos takiego jak 'kawalki nowe i kawalki jeszcze nie nagrane', takie powroty jak Polvo czy DJr to wciaz wyjatki:)
Gość: kolargol
[16 lipca 2010]
@kidej - pisałem w sensie, że Superchunk bardziej mi się podobali od Pavementu, całe szczęście nie musiałem między nimi wybierać. Ale jak już ich widziałem i zdarzyłoby się kiedyś, że bym musiał, to zdecydowanie Superchunk.
Gość: acr
[16 lipca 2010]
Może i klasyczny reunionowy zestaw hitów, ale za to jakich i jak! Też takie myśli rozeszły mi po głowie, że może lepiej i bardziej by był Malkmus solo, że takie akcje to Deep Purple może robić a nie oni, ale szybko uciąłem wątpliwości wnioskiem, że w wypadku takiej klasy jak Pavement to liczy się muzyka, liczą się piosenki i zajebisty Stephen na scenie się liczy też, a kogo właściwie obchodzi cała reszta? Za pisanie oczywistości, jeśli takowymi operuje, przepraszam, ale na tym gigu mi się pierwszy raz od dawna udzieliła ta pierwotna radocha z przeżywania koncertu i co... tyle:)
Gość: kidej
[16 lipca 2010]
@kolargol - wiadomo, ze wybor Pavement vs Superchunk do latwych nie nalezy, i najlepiej miec i to i to ;)
Gość: kaczorowska
[16 lipca 2010]
@adam b - "być może"i weź pod uwagę, że pavement to jednak marka, a mi ami sobe ją dopiero wyrabiają.
Gość: adam b
[16 lipca 2010]
@kidej
"Niespełna dwa tygodnie po być może najważniejszym koncercie, jaki odbył lub odbędzie się na polskiej ziemi w 2010 roku"
Gość: kolargol
[16 lipca 2010]
Ja tam wolałem Superchunk na Primaverze. Pavement są tacy cool, że własciwie nic nie muszą robić. No i taki piknik z tego wychodzi ze znanymi hitami. A Superchunk żyją na scenie, zyją muzyką, no i grają kawałki znane, kawałki nowe i kawałki jeszcze nie nagrane. To zawsze lepiej niż greatest hits.
iammacio
[16 lipca 2010]
@koala

hehe. widzialem Cockera 2lata temu na solowej trasie i choc ie doczekalem sie hitow pulp to bawilem sie znakomicie. pozdro! ale reunion rzadzi sie swoimi prawami...
kuba a
[16 lipca 2010]
Na głównej.
Gość: kidej
[16 lipca 2010]
A kto napisal ze to byl najwazniejszy koncert roku, bo nie moge znalezc?
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także