Primavera Sound 2010

Parc del Fòrum, Barcelona - 27-29 maja 2010

Zdjęcie Primavera Sound 2010 - Parc del Fòrum, Barcelona

Przeglądając relację Marcina Zalewskiego, odnoszę wrażenie, że trochę jakby byliśmy na dwóch różnych festiwalach w Barcelonie – braliśmy udział w innych koncertach, podobały nam się zupełnie odmienne rzeczy. To jednak świadczy przede wszystkim o tym, jak bogatą ofertę ma Primavera. Znajdzie się tutaj coś dla fanów brzmień mainstreamowych, coś dla ceniących nieco bardziej awangardowych wykonawców, może być głośno i surowo, ale też lekko i tanecznie. Dla każdego coś miłego. Spośród kilkunastu wydarzeń, w których brałam udział, wybrałam dziesiątkę najlepszych artystów, których występy w stolicy Katalonii zapewne zostaną mi w pamięci na dłuższy czas. Nim jednak zaserwuję danie główne, najpierw mała przystawka złożona z koncertów, które mimo wielkiego podniecenia okazały się mniejszymi i większymi rozczarowaniami lub po prostu eventami bez specjalnej historii.

Największy headliner Primavery, kultowa formacja Pixies, zagrała. I to praktycznie wszystko, co można o tym zespole w kontekście hiszpańskiego festiwalu powiedzieć. W repertuarze mieli, co prawda, chyba wszystkie swoje najbardziej znane numery, ale ich koncert był jedynie schematycznym „odrabianiem lekcji”, gdyż nieporównywalnemu rozmiarami do żadnego innego gigu tłumowi zgromadzonemu w okolicy sceny San Miguel podobałoby się wszystko. Przynajmniej z takiego założenia wyszli muzycy Pixies i całkiem słusznie, zaś mnie takim podejściem po prostu rozczarowali. Straszną nudą wiało na koncercie gigantów post-punku The Fall, energicznie wypadł niedawno jeszcze w wyjątkowo kiepskim zdrowiu Marc Almond, ale jego solowa twórczość raczej nie jest w stanie przyciągać i porywać tłumów.

Niespecjalnie dziarskie w wydaniu koncertowym okazały się dwie wielkie kanadyjskie marki – Broken Social Scene i The New Pornographers. Ci pierwsi, bez swoich fantastycznych wokalistek, skupili się na męskiej części materiału z najnowszej płyty, od czasu do czasu przeplatając je starszymi utworami („Cause=Time”, „7/4 Shoreline”, „KC Accidental”), gdzie Haines, Feist i Millan jednoosobowo zastępowała obecna w Barcelonie Lisa Lobsinger. Na pewno jest to fajna, sympatyczna, zdolna dziewczyna, ale nie dała rady. W koncertowym składzie The New Pornographers nie znalazła się ani Neko Case, ani Dan Bejar, co znacznie wpłynęło na wartość występu kolektywu. Cathryn Calder dzielnie wypełniała swoje obowiązki w zastępstwie Neko, ale w starszych numerach brak rudowłosej wokalistki był boleśnie odczuwalny.

O dziwo, rozczarowali też młodzi-wielcy. Grizzly Bear w niczym nie przypominało formacji, którą znamy z ich znakomitych płyt, grając jeden z najnudniejszych gigów w Barcelonie, gdzie nawet rześkie i przebojowe „Two Weeks” wypadło miałko i beznadziejnie. Dziwaczny okazał się Bradford Cox z Atlas Sound. Na Primaverze oglądaliśmy muzyka bliższego wrażliwości folkowego singer/songwritera pokroju Boba Dylana niż Coxa, jakiego znamy z płyt Deerhunter czy jego solowego projektu. Bradford z akustyczną gitarą to jednak nie jest najszczęśliwsze połączenie. Nieźle zaprezentowali się Brytyjczycy z The Big Pink (ależ fajowe było „Dominos” na koniec!), choć odbiór ich żywego, energicznego występu skutecznie zakłócało fatalne nagłośnienie sceny Pitchforka. A co było dobre, wyjątkowe i niezapomniane, zobaczmy.

10. Surfer Blood (czwartek, Pitchfork Stage)

Strasznie młodymi chłopcami są panowie z Surfer Blood, szczególnie ten człowiek z mikrofonem urzeka swą dziecięcą aparycją. Amerykański zespół nagrał do tej pory jedną płytę, w dodatku na początku tego roku, więc pewnie jeszcze nie wszyscy mogli z nią obcować dostatecznie długo i często. Surfer Blood zaprezentowali się dość niepozornie i jakby prowincjonalnie, ale było w ich piosenkach tyle radości z grania i szczerej prostoty w przekazie czy kontakcie z publicznością, że nie można było z wyjść z koncertu bez pozytywnych wrażeń.

9. A Sunny Day In Glasgow (sobota, Parc Joan Mirò)

Kolejne fajne dzieciaki zza Oceanu, które w dodatku doskonale wiedziały, jak fajnie wypaść na dodatkowym gigu w leniwe, sobotnie popołudnie w parku, w środku ruchliwego miasta. Być może wyselekcjonowany na tę okazję przez nich repertuar był nie do wychwycenia na poziomie pojedynczych, konkretnych utworów (stąd też wszyscy zapamiętali głównie grany na koniec cover Fleetwood Mac), ale A Sunny Day In Glasgow miało swój klimat: lekki, trochę zalotny, przez co było naprawdę miło ich słuchać i oglądać, siedząc wygodnie na plastikowym krzesełku pośród zieleni.

8. Spoon (piątek, San Miguel)

Zaskoczył mnie brak entuzjazmu moich współtowarzyszy co do koncertu i grupy Spoon w ogóle. Przecież to naprawdę uznana, solidna marka, o czym mogli się w Barcelonie przekonać przede wszystkim ci, którzy znają ich płyty. Wybór piosenek na godzinny występ okazał się strzałem w dziesiątkę! Co prawda, wyraźnie odstawały od reszty utwory z „Transference” (może poza „Written In Reverse”), ale pomysł, by przeplatać je starymi hitami, był świetny. Spoon wykonali m.in. „The Way We Get By”, „I Summon You”, „The Ghost Of You Lingers”, „You Got Yr. Cherry Bomb”, przez co ich gig okazał się fajowym „the-best-ofem”, bardziej niż występem w ramach promocji najnowszego albumu.

7. Pet Shop Boys (sobota, San Miguel)

Myślę, że wszyscy mamy słabość do koncertów, które nie tyle są odśpiewaniem przez danego wykonawcę jakichś piosenek w mniej lub bardziej przypadkowej kolejności, ale stanowią efektowne, starannie przygotowane show, gdzie pracę muzyka uzupełniają wizualizacje, choreografia, tancerze i różne efekty specjalne. Taki właśnie był koncert Pet Shop Boys – grupy, której fanką nie jestem, ale na ich koncercie bawiłam się całkiem nieźle – sędziwi Brytyjczycy imponują energią i kontaktem z publiką, których mogą im pozazdrościć młodsi koledzy po fachu. Powodem mógł być także fakt, że Pet Shop Boys mają w swoim repertuarze kilka piosenek, które zna każdy. Poza tym jednak ciągle szanuję bardziej muzyków reprezentujących właśnie takie profesjonalne podejście do audytorium. Kolorowe, nowoczesne, nieco przaśne widowisko, przepełnione przebojami sprzed lat oraz nowszymi utworami uwiodło i bawiło bardziej niż statyczny koncert gwiazd dnia poprzedniego, Pixies.

6. Pavement (piątek, San Miguel)

Koncert amerykańskiej legendy indie rocka przeniósł nas do przeszłości. Przez chwilę z pomocą Pavement można było zapomnieć, że żyjemy w XXI wieku, a utwory, których słuchamy, w ogromnej mierze powstały około 20 lat temu. Koncert Amerykanów utwierdził mnie w przekonaniu o marności ogromnej większości współczesnych gitarowych zespołów. Podczas gdy młodzi nie imponują nie tylko sceniczną charyzmą, ale też wagą własnych utworów, o tyle takie grupy jak Pavement nawet po latach pokazują klasę, co nie ma absolutnie nic wspólnego z syndromem „najbardziej lubimy te utwory, które już znamy”. Malkmusa i spółkę dzieli przepaść zarówno od czasów swojej świetności, ale też od współczesnych gitarowych zespołów. Ja przekonałam się o tym w Barcelonie, wy będziecie mieli okazję jeszcze w tym roku na Openerze.

5. Beach House (piątek, ATP Stage)

Niemalże idealnie na Primaverze pokrywały się koncerty CocoRosie i Beach House. Siostry Casady widziałam na żywo już nieraz, więc wybrałam drugą propozycję. Duet z Baltimore należy do tych wykonawców, którzy praktycznie nie muszą nawiązywać żadnego kontaktu z publicznością, by stworzyć magiczne widowisko – wystarczą do tego piosenki z ich repertuaru. Victoria Legrand i Alex Scally w wersji koncertowej jawią się jako staroświeccy, niepoprawni romantycy. Ich występ byłby idealnym pomysłem na spędzenie miłego wieczoru we dwoje bez względu na miejsce – duży festiwal czy mały klub. Utwory z „Teen Dream” wypadły najlepiej, ale ten koncert nie miał słabych czy nudnych momentów.

4. The Charlatans performing „Some Friendly” (sobota, San Miguel)

Największa niespodzianka festiwalu. By wybrać się na ten koncert trzeba było dokonać bolesnego wyboru i odrzuć Built To Spill. Szaleństwem zdaje się decyzja o obejrzeniu The Charlatans, kapeli, której sława raczej już przebrzmiała, choć miała swoje wielkie momenty, podczas gdy Amerykanie w dalszym ciągu prezentują solidną formę. Nawet jeśli występ Built To Spill był dobry, nie żałuję wyboru The Charlatans, bo ci zgrali znakomity koncert. Repertuar był przewidywalny, wiadomo, w końcu grali swoją klasyczną, debiutancką płytę w całości, ale kto by się spodziewał jak rześko i świeżo mogą brzmieć te kompozycje po latach! Sami muzycy The Charlatans sprawiali bardzo pozytywne wrażenie – na koncercie świetnie się bawili razem z publicznością. Na chwilę odżyło madchesterowe wariactwo. A usłyszeć na żywo „The Only One I Know” – bezcenne.

3. Florence + The Machine (sobota, San Miguel)

W rzeczywistości rudowłosa Florence ma w sobie dużo mniej z Kate Bush niż można by się spodziewać po jej płytowym debiucie. Tak naprawdę to energiczna, sympatyczna dziewczyna z wspaniałym głosem i zalążkiem niesamowitej, scenicznej charyzmy, nad którą zapewne będzie intensywnie pracować. Podczas gdy, jak głoszą plotki, Marina szpanuje swym gwiazdorstwem, Florence zdaje się być po drugiej stronie barykady. Ciężko powiedzieć, czy to zbliżona wiekowo do samej wokalistki publika, czy nadmorskie, katalońskie powietrze natchnęły tę dziewczynę do takiego występu: radosnego, ekspresyjnego, chwilami nawet porywającego. Florence zaprezentowała jeden znakomity, nowy numer, który zapewne pojawi się na jej drugiej płycie, ale „Dog Days Are Over” czy „Rabbit Heart” robiły równie piorunujące wrażenie tego wieczoru.

2. Wilco (piątek, San Miguel)

Zabrakło mi trochę starych utworów, ale poza tym to był fantastyczny występ. Jeff Tweedy to wspaniały gość, który nawiązuje nie tylko doskonały kontakt z audytorium (bo po prostu jest frontmanem z prawdziwego zdarzenia), ale też bez szwanku wyprowadza koncert z technicznych niezręczności. Na początku, gdy nie wszystko okazało się być podłączone jak należy, Tweedy chwycił za gitarę akustyczną i zaprosił do wspólnego odśpiewania epokowego „Jesus Etc.”, które w Barcelonie znali chyba wszyscy. Potem występ wrócił na prawidłowy tor i można było czarować widownię zgodnie z planem. Nie zawiedli ludzie, entuzjastycznie przyjmując amerykańskie gwiazdy, nie zawiódł zespół, który zagrał szalenie żywiołowy koncert (ciągle mówimy o Wilco!). Można powiedzieć, że poza kanadyjskimi kolektywami to właśnie Tweedy i spółka ściągnęli mnie do Hiszpanii. Dla nich warto było pofatygować się na drugi koniec Europy.

1. The xx (czwartek, Ray-Ban Stage)

Paradoksalnie najlepszy koncert całej Primavery można było zobaczyć już pierwszego dnia. Co dziwniejsze, moja osobista nagroda wędruje do grupy, która jest zaprzeczeniem festiwalowego wykonawcy. Zazwyczaj, kiedy mniej wtajemniczonym opisuję twórczość Brytyjczyków, mówię, że grają szkieletowe, minimalistyczne piosenki pop z ładnymi, trochę naiwnymi tekstami, które równie dobrze mogłyby być zapowiedzią bardziej rozbudowanych, skończonych utworów. Z oszczędności The xx na koncercie pozostało niewiele, mimo że pozbyli się z grupy jednej koleżanki. Ich występ był monumentalny, szalenie wyrazisty, charakterny. Najlepsze fragmenty? Cudowne „Heart Skips A Beat”, bo to jeden z moich ulubionych, zeszłorocznych kawałków. Narkotyczne „Fantasy” z wplecionym w piosenkę słynnym motywem z „9PM (‘Til I Come)” kanciastego ATB, którego przyjęcie przez publiczność rozbawiło nawet The xx. I w końcu psychodeliczny finał „Night Time”. Chciałabym ich jeszcze kiedyś zobaczyć, ale już bynajmniej nie na outdoorowym, wielkim evencie pokroju Primavery. Ale było fajnie, nie tylko na koncercie The xx, ale w ogóle na całym festiwalu.

Kasia Wolanin (18 czerwca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: held
[19 czerwca 2010]
gdzie jest stony z tym klipem ze spoon, na którym kasia wolanin doznaje przy I Summon You? dlaczego go jeszcze nie ma youtube? teraz byłby idealny!!!!!!!!!
Gość: kolargol
[18 czerwca 2010]
>>Zaskoczył mnie brak entuzjazmu moich współtowarzyszy co do koncertu i grupy Spoon w ogóle.

Nie no jak, na Spoon było zajebiście! Nawet zagrali tą piosenkę, którą znam.
Co do pierwszego miejsca się zgadzam. Doznałem wręcz. Dziesiątki by mi się nie chciało układać, ale najlepsze koncerty poszczególnych dni to The xx, Les Savy Fav i Liquid Liquid. Każdy kopał w inny sposób. No i znów wychodzi, że ja byłem na jeszcze innym festiwalu.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także