Ra Ra Riot, The Antlers, The Soft Pack

Sounds Like Brooklyn Festival, Brooklyn Academy Of Music/ Cake Shop, Nowy Jork - 4 lutego 2010

Zdjęcie Ra Ra Riot, The Antlers, The Soft Pack - Sounds Like Brooklyn Festival, Brooklyn Academy Of Music/ Cake Shop, Nowy Jork

Ra Ra Riot to zespół, który zasługuje na zdecydowanie więcej uwagi niż mu się dziś – zwłaszcza w Europie – poświęca. Finałowy koncert tegorocznego festiwalu Sounds Like Brooklyn, którego zespół był gwiazdą, był na to znakomitym dowodem.

Festiwal Sounds Like Brooklyn rozkręcał się coraz bardziej: po pierwszym, w miarę spokojnym weekendzie, na drugi zaplanowanych zostało mnóstwo koncertów najróżniejszych zespołów: od rozpoznawalnych na skalę międzynarodową gwiazd do początkujących grup, znanych jedynie bywalcom lokalnego baru, od zespołów czerpiących pełnymi garściami z estetyki etno po bezkompromisowych elektro-punków. Każdy mógłby znaleźć coś dla siebie – jedyny problem był taki, że wszystkie koncerty odbywały się w tym samym czasie, w różnych klubach na terenie całego Brooklynu, nie sposób więc było ogarnąć ich wszystkich jednocześnie. Najbardziej atrakcyjnie spośród nich zapowiadał się koncert główny, zaplanowany oczywiście w najbardziej prestiżowej z festiwalowych lokacji - operowo-symfonicznej sali Brooklyn Academy Of Music. I nawet jeśli nie jest ona doskonała w kontekście rockowych koncertów: w końcu siedzenie na wyściełanym czerwonym pluszem krześle nie jest najbardziej pożądanym sposobem przeżywania tego typu sytuacji, ale zestaw wykonawców, którzy mieli się tam pojawić tego wieczoru był bardziej niż przyciągający.

Jako pierwsi na scenie pojawili się muzycy zespołu The Antlers – autorzy jednej z najsmutniejszych, najbardziej ambitnych i oryginalnych, a jednocześnie – przyjętych z największą ambiwalencją (niektórzy umieszczali ją ma szczycie zestawień najciekawszych płyt roku, inni – zupełnie ją przy układaniu takich list pomijali), płyt 2009 roku. Jak ta bezlitośnie depresyjna muzyka, jak te niemal elegijne, wyciszone prawie do poziomu szeptu, piosenki, opowiadające historię niszczonego przez chorobę związku, miałyby się sprawdzić na żywo? Już od pierwszych chwil występu The Antlers okazało się, że znakomicie. Muzycy wiedzieli, jak przywitać się z publicznością – na dzień dobry zaserwowali trzy najbardziej dynamiczne utwory ze swej płyty: „Kettering”, „Sylvia” i „Bear”, i to było znakomite określenie granic tego, co się miało dziać podczas tego koncertu. To, co na płycie było elegijne, nabrało jeszcze bardziej podniosłego charakteru. To, co było wyciszone, nabrało dynamiki, która nie przysłoniła jednak w najmniejszym stopniu porażającej, wszechobecnej melancholii. Ten materiał okazał się znakomicie sprawdzać na żywo (do czego obok podstawowej trójki muzyków zespołu znakomicie przyczyniła się także niewielka sekcja dęta, wspomagająca ich tego wieczoru na scenie) i choć przeżywanie ponownie tragicznej historii, opowiedzianej na płycie „The Hospice”, która tego wieczoru zabrzmiała w szacownej sali BAM-u praktycznie w całości, jest doświadczeniem bardzo dojmującym, ale jednocześnie – chce się wciąż do niego wracać. I to jak najszybciej.

Po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się szóstka muzyków z coraz popularniejszej w swej ojczyźnie, choć wciąż kompletnie nie mogącej się odnaleźć w Europie, grupy Ra Ra Riot. Od ukazania się ich pierwszej płyty długogrającej minęło już sporo miesięcy, muzycy twierdzili w ostatnich wywiadach, że pracują nad nowym materiałem, wszyscy więc spodziewali, że będzie można tego wieczoru usłyszeć jakieś efekty tej pracy. I rzeczywiście – wręcz od tego zaczął się ten koncert: muzycy zaprezentowali premierowo jeden z nowych utworów, potem wpletli do programu jeszcze kilka. Było po nich słychać, że wyszły spod tej samej ręki, co wcześniejsze przeboje grupy, choć jednocześnie było słychać też, że ich autorom niezbyt odległe są tak mocno obecne dziś na amerykańskiej scenie alternatywnej (od Vampire Weekend do Tune-Yards) afrykańskie inspiracje. W nowych piosenkach Ra Ra Riot było je słychać przede wszystkim w warstwie rytmicznej. Być może dzięki nim druga płyta zespołu przyniesie mu jeszcze większa popularność.

Nowe piosenki nie były jedyną niespodzianką, którą muzycy grupy przygotowali na ten wieczór. Drugą ujawnili po kilku piosenkach. Zaprosili bowiem na scenę - jak przystało na salę, w której na co dzień odbywają się raczej koncerty symfoniczne – istną małą orkiestrę: kilku muzyków, którzy wspierali zespół, grając na potężnym zestawie instrumentów dętych i wiolinowych. Dzięki temu utwory Ra Ra Riot nabrały dodatkowej głębi i mocniejszego wyrazu. Obok nowych utworów w programie koncertu znalazły się – ku radości publiczności – wszystkie starsze przeboje, z „Dying Is Fine” i poruszającym jak zwykle, wykonanym pod koniec koncertu „Ghost On The Rocks” na czele. Było jasne, że w obliczu tak mocnego repertuaru, tak dynamicznych wykonań poszczególnych piosenek i tak dobrego kontaktu z publicznością, który zespół złapał już od samego początku koncertu (na koniec zaś wokalista wykonał bardzo ładny gest, przybijając piątki z wszystkimi widzami w pierwszym rzędzie), widzowie nie będą siedzieli spokojnie na swoich miejscach. I rzeczywiście – w zasadzie od samego początku tego koncertu, pod sceną zgromadziła się spora grupa słuchaczy, którzy ani trochę nie zwracali uwagi na zdradzające poważny niepokój i niespecjalnie skrywane niezadowolenie miny obsługi sali.

Muzycy dość mocno zaskoczyli widzów czymś jeszcze: skończyli główną cześć swojego występu po czterdziestu zaledwie minutach, wywołując głośny aplauz, ale też i równie głośne protesty. Te ostatnie szybko zostały wysłuchane – zespół powrócił na scenę, by wykonać jeszcze krótki bis, w którego repertuarze znalazł się m.in. kolejny premierowy utwór. I to, przynajmniej po części, zaspokoić musiało tym razem apetyty wielbicieli Ra Ra Riot.

Ale to nie był jeszcze koniec atrakcji muzycznych tego wieczoru. Co prawda inne festiwalowe koncerty też dobiegały już końca, ale bez trudu można było zdążyć jeszcze na zaplanowany dopiero o północy specjalny secret show, przygotowany przez wiecznie czujnych na ciekawą, nową muzykę właścicieli klubu Cake Shop. Tego dnia swą premierę miała debiutancka płyta zespołu The Soft Pack, a jego członkowie uznali, że idealnym miejscem na record release party będzie właśnie Nowy Jork. Potężny tłum zgromadzony pod klubem i bardzo gorące przyjęcie, jakie publiczność sprawiła zespołowi, świadczyły o tym, że to był znakomity pomysł. Inna sprawa, że rzeczywiście było co chwalić i czym się zachwycać: czwórka muzyków z drugiego końca kraju wypadła w ciasnej piwnicy na Lower East Side znakomicie. I dopiero w kontekście tego koncertu okazało się, jak znakomita jest debiutancka płyta grupy, zagrana tego wieczoru prawie w całości (choć w repertuarze koncertu nie zabrakło też i starszych utworów, firmowanych jeszcze poprzednią nazwą zespołu – Muslims). Utwory grupy, w których garażowe brzmienie znakomicie miesza się z klasycznymi indie-rockowymi patentami, a wszystko napędzane jest iście punkową energią, na żywo sprawdzają się znakomicie. Na dodatek muzycy od razu zdobywają sobie sympatię publiczności bezpretensjonalnym, zupełnie luźnym zachowaniem na scenie. Tutejsze media, zajmujące się muzyką, wróżą temu zespołowi sporą karierę – ten koncert znakomicie pokazywał, że coś bez wątpienia jest na rzeczy.

Przemek Gulda (29 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także