Cold Cave, Nite Jewel
Mercury Lounge, Nowy Jork - 4 lutego 2010
Czy ten zespół będzie tegorocznym Crystal Castles? Ma na to spore szanse, choć sceniczna ekspresję prezentuje zgoła odmienną.
Tego wieczoru – jak to często bywa w Nowym Jorku – trzeba było podjąć decyzję dotyczącą koncertu, który chce się zobaczyć, bo niemal jednocześnie występowały w mieście dwa ważne nowe zespoły, prezentujące zupełnie różne podejście do muzyki elektronicznej: Atlas Sound i Cold Cave. Pierwszy – dużo bardziej eksperymentalny i awangardowy – prezentował się w jednej z sal nowojorskiego uniwersytetu, drugi – dużo bardziej tradycyjny pod względem muzycznym, wybrał także dużo bardziej tradycyjne miejsce: niewielki, ale przecież kultowy klub Mercury Lounge.
Dla trójki muzyków grupy Cold Cave było to pierwsze spotkanie z nowojorską publicznością, od czasu serii znakomitych, bardzo ciepło przyjętych i pamiętanych bardzo długo koncertów, które zespół zagrał w tym mieście w ramach dorocznego festiwalu CMJ, odbywającego się w październiku. O tym, jak bardzo były pamiętne najlepiej świadczy fakt, że koncert był do cna wyprzedany, a przed klubem, mimo raczej mroźnej pogody, jak przed koncertami największych gwiazd, kłębił się spory tłum koników i tych, którzy liczyli, że jakimś cudem uda im się od kogoś odkupić bilet po przynajmniej w miarę rozsądnej cenie.
Zanim jednak muzycy Cold Cave stanęli na scenie, przez prawie pełne cztery kwadranse wzięła ją we władanie koncertowa odsłona projektu Nite Jewel, prezentująca muzykę nieźle dopasowaną do twórczości gwiazdy wieczoru, pozbawioną jednak jej oryginalności i uroku. Podwójny zestaw instrumentów klawiszowych i brzmiący w bardzo wyrazisty, jakby nieco „rozlany” sposób bas – to było całe instrumentarium trójki artystów z Los Angeles. Za jego pomocą tworzyli muzykę dość mroczną, ale jednocześnie – nie pozbawioną tanecznego potencjału.
Mieszały się w niej elementy co najmniej kilku gatunków współczesnej elektroniki, ale ze względu na raczej ciemną barwę całego materiału, na plan pierwszy zdawały się wysuwać inklinacje trip-hopowe. Choć tak naprawdę na plan pierwszy wybijał się przede wszystkim wyrazisty, mocny, momentami niemal operowy głos wokalistki grupy, który nadawał jej kompozycjom jeszcze bardziej mrocznego wyrazu. Po kilku minutach koncertu muzycy zgodnie zdjęli buty i do końca występu pozostali już na boso, uśmiechając się do widzów ponad mrokiem swoich kompozycji („wiecie, jesteśmy z Kalifornii, tam się chodzi bez butów” – wyjaśnili beztrosko nieco zdziwionej publiczności). A słuchacze przyjmowali ich propozycje z coraz większym zainteresowaniem i sympatią. Wyglądało na to, że grupie błyskawicznie udało się przełamać lody i przekroczyć barierę między sceną a widownią, nawet mimo tego, że muzycy nie wdzięczyli się specjalnie do widzów i nie musieli ich kokietować.
Dość zachowawcze i raczej spokojne zachowanie muzyków Nite Jewel i tak okazało się – zgodnie z przewidywaniami zresztą – prawdziwym wulkanem energii i entuzjazmu w porównaniu z tym, co zaprezentowali na scenie artyści tworzący formację Cold Cave. Już po koncertach w ramach CMJ można było zauważyć, że prezentują oni na scenie rodzaj wysublimowanego, może nawet trochę wyniosłego, dystansu. Po kolejnym nowojorskim koncercie można mieć już chyba pewność, że to znak rozpoznawczy ich występów i świadoma strategia sceniczna.
Koncert rozpoczął się od kilku sporych przebojów z debiutanckiej płyty grupy, wznowionej niedawno przez niezwykle liczącą się na niezależnym rynku wydawniczym wytwórnię Matador. To był świetny wstęp do tego, co zespół zaproponował później: zestawu kilku utworów zupełnie nowych, pokazujących, że muzycy od czasu nagrania tamtego materiału nie stoją w miejscu, ale nadal komponują równie brudne, ale zarazem – równie chwytliwe utwory.
Po kilkudziesięciu minutach tego przeglądu nowości, muzycy – ku uciesze publiczności – wrócili do tego, co świetnie znała, czyli do utworów z płyty. Zaczęli od utworu tytułowego, czyli „Love Comes Close”, potem zagrali jeszcze kilka kolejnych, dowodząc dobitnie, jak mocno wypełniony przebojami jest ten album. A na sam koniec cofnęli się w czasie, do samych początków swej krótkiej kariery, by zaprezentować dwa bardzo wczesne utwory, kompozycje dużo bardziej eksperymentalne, brudne i surowe niż późniejsza twórczość zespołu.
Muzycy cały czas, konsekwentnie, trzymali dystans wobec publiczności: żadnego uśmiechania się, pozdrawiania, zagadywania, opowiadania dowcipów, albo anegdot z trasy koncertowej. Nic. Jakby grali do pustej sali, jakby publiczność nie miała dla nich żadnego znaczenia, jakby byli zatopieni na dobre we własnych utworach. I to, zaskakująco i kompletnie przekornie, znakomicie działało: widzowie nie mogli wprost oderwać oczu od trójki stojących niemal nieruchomo, kiwających się tylko nieznacznie, do generowanych przez siebie rytmów, muzyków.
I jeszcze jeden znak rozpoznawczy koncertów tej grupy – krótki czas trwania. W Mercury Lounge Cold Cave występowało przez niewiele ponad pół godziny, czyli prawie o połowę krócej niż zespół supportujacy gwiazdę. Ale to wystarczyło, żeby zachwycić wypełniającą klub do ostatniego wolnego miejsca publiczność.