Les Savy Fav, Vivian Girls/ Still Life Still, Blip Blip Bleep

Sounds Like Brooklyn Festival, Brooklyn Academy Of Music/ Mercury Lounge Nowy Jork - 26 stycznia 2010

Zdjęcie Les Savy Fav, Vivian Girls/ Still Life Still, Blip Blip Bleep - Sounds Like Brooklyn Festival, Brooklyn Academy Of Music/ Mercury Lounge Nowy Jork

Który to już raz Nowy Jork stawiał trudne pytania i serwował nierozwiązywalne dylematy: Asobi Seksu promowało tego wieczoru swoją najnowszą, akustyczną płytę specjalnym koncertem bez prądu w jednym z klubów w Greenwich Village, a spory kawałek dalej – w Brooklyn Academy Of Music – rozpoczynała się właśnie kolejna edycja festiwalu Sound Of Brooklyn. I na co się zdecydować? Nie było łatwo, tym bardziej, że odległość między tymi miejscami uniemożliwiała w zasadzie przemieszczenie się z jednego do drugiego, żeby obejrzeć oba koncerty choć po części.

Nie było wyjścia, trzeba było się zdecydować – wygrały propozycje kuratorów BAM-u. Ich wymyślony kilka lat temu projekt sprawdza się znakomicie – to w założeniu inicjatywa, mająca promować lokalna, brooklyńską scenę muzyczną. Brzmi to może niezbyt spektakularnie, ale przecież trudno wyobrazić sobie bardziej rozpoznawalną w świecie lokalną scenę muzyczną, niż ta działająca na Brooklynie właśnie. Nic więc dziwnego, że zestaw wykonawców, pojawiających się corocznie w programie imprezy byłby wymarzonym line-upem sporej części letnich festiwali. W poprzednim roku headlinerami Sounds Like Brooklyn były np. zespoły: Clap Your Hands Say Yeah i Beirut, poprzeczka postawiona była więc dość wysoko. W kolejnym roku organizatorzy zadbali, żeby nie było ani trochę gorzej. Gwiazdą pierwszego dnia festiwalu została więc grupa prawdziwych weteranów alternatywnego grania – Les Savy Fav.

Zanim jednak jej członkowie stanęli na scenie, krótki otwierający wieczór występ zaprezentowały trzy dziewczęta z zespołu Vivian Girls. Choć hype wokół nich jest dziś, po wydaniu dwóch pełnowymiarowych albumów i zagraniu niezliczonej ilości koncertów w Stanach i Europie, zdecydowanie mniejszy niż rok temu, nijak nie mogło to zaszkodzić muzyce. I rzeczywiście. Nie zaszkodziły im też zupełnie nierockowe, sterylne warunki w jakich odbywał się ten koncert – najważniejsze punkty programu festiwalu mają miejsce w bardzo eleganckiej sali symfoniczno-operowej, w której publiczność siedzi. I to właśnie zapewne te okoliczności sprawiły, że artystki wyszły na scenę niezwykle skupione i skoncentrowane. Zaowocowało to bardzo precyzyjnym i dokładnym wykonaniem ich piosenek (w repertuarze koncertu przeważały nowsze utwory, przede wszystkim te, które znalazły się na drugim albumie zespołu). Straciły one przez to z pewnością sporo ze swego brudno-punkowego, bałaganiarskiego uroku, ale jednocześnie artystkom udało się dzięki temu udowodnić – a jest przecież wielu takich, którzy bardzo konsekwentnie nie chcą w to uwierzyć – że pod bałaganem jest jeszcze drugie dno, w postaci pomysłowych i przebojowych kompozycji. Dziewczęta zadbały także o dodatkowe atrakcje – zaprezentowały np. jeden z utworów w wersji a capella. Końcowy efekt okazał się bardzo przyzwoity – dziewczęta pokazały, że są dziś dojrzałymi i świadomymi tego, co robią artystkami i w pełni zasłużyły na bardzo ciepłe przyjęcie, które sprawiła im u progu kariery amerykańska scena indie.

A potem nadszedł czas na gwiazdę wieczoru, zespół który dopiero niedawno doczekał się – zdecydowanie należnego mu od dawna – uznania. Dziś, po wydaniu znakomitej płyty „Let’s Stay Friends” (uzupełnionej jeszcze potem o zawierający dość podobny materiał album koncertowy), a przede wszystkim – sporej ilości iście rewelacyjnych koncertów, ten zespół to prawdziwa gwiazda amerykańskiej alternatywy. Nie sposób nie wspomnieć o koncertach, bo to właśnie w ich trakcie ujawnia się prawdziwa siła zespołu – siła, której na imię Tim Harrington. Wokalista grupy to bowiem jeden z najbardziej oryginalnych, pomysłowych i bezkompromisowych performerów na dzisiejszej scenie alternatywnej. Każdy koncert Les Savy Fav zamienia się za sprawą jego absolutnie wariackich pomysłów w niezwykłe i niepowtarzalne wydarzenie. Tego wieczoru nie mogło być inaczej – było jasne, że nawet eleganckie wnętrze nie powstrzyma Harringtona. Szybko okazało się, że nie tylko nie powstrzymało, ale wręcz zainspirowało do kilku znakomitych pomysłów. O pierwszym z nich publiczność miała się okazję przekonać zanim jeszcze koncert się zaczął. Wokalista pojawił się na scenie w dziwnym – jak to ma w zwyczaju – stroju, składającym się z fioletowych legginsów, bezkształtnej kapoty i kilku klamerek przyczepionych do brody. Pojawił się i natychmiast zaczął swój performance: bardzo zabawną parodię tańca nowoczesnego i teatru eksperymentalnego w jednym. Po chwili dołączył do niego gitarzysta grupy, który usiadł na rozkładanym krześle i zaczął grać pojedyncze, chaotyczne dźwięki, ewidentnie parodiując twórczość muzycznych eksperymentatorów. Po kilku minutach tego bardzo zabawnego pastiszu, Harrington podszedł do mikrofonu i wyszeptał, mrugając porozumiewawczo do widzów: „Będziemy tak długo kontynuować ten performance, jak długo będziecie siedzieć, jakbyście przyszli tu oglądać właśnie coś takiego”. Ten sygnał był jasny i w zasadzie wszyscy na sali tylko na niego czekali: publiczność natychmiast poderwała się z siedzeń i pobiegła pod scenę, nie bacząc na lekko przerażone miny obsługi sali. W międzyczasie na scenie pojawiła się reszta zespołu i koncert zaczął się na dobre. Jego program ułożony był tak, że znalazły się w nim utwory ze wszystkich płyt zespołu: od tych najwcześniejszych po ostatnią. W pewnym momencie Harrington pochwalił się nawet, że muzycy właśnie pracują w studiu nad nowym materiałem i zespół zaprezentował premierowo jeden z niepublikowanych jeszcze utworów. Było więc zupełnie inaczej niż podczas odbywającego się w Sylwestra rok wcześniej koncertu, którego zapis trafił potem na płytę – tam przeważały utwory z „Let’s Stay Friends”. A do samej płyty w bardzo zabawny sposób nawiązał Harrington, gdy w pewnym momencie zaczął odliczać od dziesięciu do zera, po czym życzył wszystkim zgromadzonym szczęśliwego nowego, 2011 roku. Jego żartom i zabawnymi wygłupom nie było zresztą końca: kilka razy wbiegał między widzów, śpiewał i tańczył wspólnie z nimi, jednemu ze słuchaczy wślizgnął się nawet pod bluzę, a potem go z niej rozebrał, by paradować w niej na scenie przez kilka kolejnych minut. Na koniec, na czas wykonywania krótkiego bisu, przebrał się zresztą zupełnie – pojawił się na scenie w stroju małpy (przypominającym swoją drogą jako żywo zwierzęce przebranie Maxa, głównego bohatera filmu „Where The Wild Things Are”) i zaczął w bardzo przekonujący sposób udawać zachowanie zwierzęcia. I w ten sposób, szczerząc zęby i drapiąc się po głowie, zakończył znakomity koncert i pożegnał się z publicznością.

Dał jej tym samym szansę załapania się na koniec jeszcze któregoś z koncertów, odbywających się tego wieczoru. Na Asobi Seksu było już zdecydowanie za późno, ale klub Mercury Lounge oferował w tym dniu tzw. late show, którego gwiazdą była kanadyjska formacja Still Life Still. Goście z Północy kończyli właśnie swoją miesięczną rezydencję w tym miejscu – nie dość, że byli więc świetnie rozegrani, to wyraźnie czuli się w klubie jak u siebie. Efekt był zauważalny natychmiast – Kanadyjczycy zagrali znakomity koncert, w którym energia łączyła się z muzyczną pomysłowością. Utwory zespołu – pochodzące przede wszystkim z albumu „Girls Come Too”, ale także kilka absolutnych premier – zabrzmiały tego wieczoru niezwykle żywiołowo i dynamicznie, co bardzo dobrze im zrobiło.

Na sam koniec tego długiego wieczoru została jeszcze jedna atrakcja – występ młodej lokalnej formacji Blip Blip Bleep. To trio grające bardzo mocno nasączoną elektroniką wersję indie rocka, która powinna się dosyć dobrze sprawdzać na alternatywnych imprezach tanecznych. Czy tak się stanie – okaże się zapewne wkrótce: lider zespołu zapowiedział podczas koncertu, że niebawem powinna trafić do sprzedaży debiutancka płyta grupy. A ten występ pokazał, że może być warto jej posłuchać.

Przemek Gulda (29 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: dude
[29 marca 2010]
na nich tez bylem, ale na zachodzie to wielka gwiazda i trza dac wiecej eurasow i ludzi wiecej

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także