Schwervon!, Bugs In The Dark

Mercury Lounge, Nowy Jork - 25 stycznia 2010

Zdjęcie Schwervon!, Bugs In The Dark - Mercury Lounge, Nowy Jork

Podczas tego koncertu nowojorski klub Mercury Lounge zamienił się w prawdziwy wehikuł czasu, który z wielkim powodzeniem przeniósł niezbyt może liczną publiczność dobre piętnaście lat do tyłu, w czas kiedy wciąż jeszcze bardzo świeżym wspomnieniem były płyty Pixies, a Sonic Youth wychodziło z podziemia. Dziś, w czasach gdy stylistyczne granice sceny alternatywnej wyznaczają takie zespoły jak Animal Collective, klasyczny indie rock wydaje się często archaiczny i przeraźliwie niemodny. Szacunek do tradycji to jedno – tego akurat amerykańskim hipsterom odmówić nie sposób, ale słuchanie muzyki zespołów, które do tamtej muzyki nawiązują w mniej lub bardziej bezpośredni sposób, to już zupełnie inna sprawa. Ostatnie lata przyniosły na to co najmniej kilka znakomitych dowodów: niezłych zespołów, które zupełnie przepadały, bo grały ostentacyjnie niemodną muzykę. Najlepszy przykład to znakomita brooklyńska formacja Pela, która po kilku latach zmagań o wybicie się poza lokalną popularność, zakończyła działalność.

I zapewne to – w połączeniu z niemal huraganowym wiatrem i deszczem, które przez większość dnia uniemożliwiały poruszanie się po ulicach – sprawiło, że tego wieczoru w Mercury Lounge tłumu nie było. Ale tych kilka dziesiątek osób, które stanęły pod sceną, z pewnością nie żałowały.

Zespół Bugs In The Dark okazał się triem, w składzie którego było dwoje gitarzystów, zabrakło natomiast basisty. Ale oboje muzyków robiło wszystko, żeby ten brak zamaskować. I w zasadzie znakomicie im się to udawało: partie gitar były tak gęste i napakowane dźwiękami, że w głośnikach robiło się gorąco.

Gorąco robiło się też w sercach tych, którzy lubią dynamiczne, noise’owe granie o indie-rockowych korzeniach, leżące na tej samej półce, na której, na dużo bardziej, oczywiście, eksponowanym miejscu, znaleźć się musiały pierwsze płyty Sonic Youth czy Big Black, a może nawet Jesus Lizard. Skromni muzycy niewiele mówili – poprzestali tylko na kilku żartach i podziękowaniach dla publiczności – za to bardzo zapamiętale robili sporo pomysłowego hałasu. Publiczność przyjmowała to z wielkim szacunkiem, nawet jeśli muzyka ta była mało przebojowa, a chwilami wręcz niezbyt przystępna.

Jeszcze więcej osób znalazło się pod sceną, gdy zainstalowali się na niej muzycy gwiazdy wieczoru, pochodzącej podobnie jak Bugs In The Dark z Nowego Jorku, formacji Schwervon! To jedna z tych grup, które wrzucić można do jednego worka i określić jako zespoły grające niedbały czy wręcz nonszalancki indie-rock. Mają bardzo przebojowe i pomysłowego kompozycje, mają oryginalny pomysł na brzmienie, mają często po kilka świetnych płyt w dorobku, ale jednak zupełnie nie istnieją w świadomości słuchaczy takiej muzyki poza swym rodzinnym miastem.

Występ Schwervon! był znakomitym dowodem, że jej muzycy za nic mają reguły mody – był uroczy, pełen ciepła i przebojowego grania, ale jednocześnie nie spełniał żadnych koncertowych norm. Po pierwsze członkowie grupy – sympatyczna para – wyglądali absolutnie wbrew wszelkim zasadom bycia cool – bo przecież jak można wyjść na scenę w bezkształtnych jeansach i wyciągniętej koszulce, a na głowę szarą opaskę frotte? Po drugie – co najmniej w takim samym stopniu co granie muzyki, zajmowało ich konwersowanie z publicznością. Mniej lub bardziej hermetycznym żartom nie było końca, muzycy wyznawali sobie miłość, konsultowali głośno, który utwór zagrać jako następny, a którego zagrać nie umieją, opowiadali o swoim prywatnym życiu, np. o wspólnym codziennym chodzeniu na jogę. A przecież gwiazdy musza być z innego niż ich publiczność świata i skrzętnie ukrywać przed nią swoją prywatność. Po trzecie – muzycy nie dbali przesadnie o wykonawczy perfekcjonizm: czasem coś się tam sprzęgnęło, czasem coś tam zabrzęczało, czasem coś nie zagrało tak, jak miało, czasem ktoś zafałszował. A przecież na scenie wszystko musi być dokładnie dopracowane i nie ma na niej miejsca na żadne spontaniczne akcje, a już tym bardziej – żadne niedociągnięcia.

Więc dwie rzeczy były po tym wieczorze jasne: z jednej strony – Schwervon! to zespół, któremu nie sposób odmówić uroku, a jego członkom – umiejętności pisania wpadających w ucho, przebojowych kompozycji, ale z drugiej – nie przekona się o tym nigdy nikt poza wąskim gronem williamsburskich hipsterów. Szkoda. I jeszcze jedno – to był naprawdę bardzo dobry koncert.

Przemek Gulda (29 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także