A Place To Bury Strangers / Dead Confederate / All The Saints

Bowery Ballroom, Nowy Jork - 29 października 2009

Zdjęcie A Place To Bury Strangers / Dead Confederate / All The Saints - Bowery Ballroom, Nowy Jork

Przez długi czas byli nazywani „najgłośniejszym zespołem w mieście”, ukryci w rozpadającym się magazynie na Williamsburgu, grali koncerty dla garstki znajomych, a ich debiutancka płyta sprzedawała się raczej mizernie. Ale wreszcie nastąpił przełom - prawdziwa rewolucja, która wywindowała ten zespół na szczyty popularności. Przede wszystkim lokalnej, ale także, powoli, z miesiąca na miesiąc, coraz bardziej przekraczającej granice Nowego Jorku. Nagle zaczęło być głośno o Oliverze Ackermannie i o tym, co robi ze swoim zespołem i poza nim. Nagle jego mikroskopijna firma, zaczęła być rozpoznawalna w całych Stanach i Europie, a produkowane przez nią gitarowe efekty - stały się przedmiotem pożądania wielu gitarzystów, nawet tych największych. A rozpadający się magazyn na Williamsburgu - Death By Audio - został jednym z najpopularniejszych miejsc koncertowych w całej dzielnicy.

Brakowało jeszcze tylko jednego - nowych, dobrych piosenek, za sprawą których Ackermann mógłby potwierdzić, że ten cały hype nie jest ani trochę przypadkowy i przesadzony. Muzyk długo kazał na nie czekać, ale wreszcie ujrzały one światło dzienne - druga płyta grupy A Place To Bury Strangers, zatytułowana „Exploding Head” wreszcie ujrzała światło dzienne i szybko okazało się, że dorosła do potężnych oczekiwań. Grupa potwierdziła, że jest dziś jednym z najważniejszych spadkobierców My Bloody Valentine, prawdziwym mistrzem w robieniu potężnego, pomysłowego i przebojowego zarazem, hałasu. W związku z promocją płyty zespół dostał na dodatek szansę potwierdzenia tego na koncertach w salach większych i bardziej prestiżowych niż dawne budynki fabryczna albo czyjeś mieszkania. W swym rodzinnym mieście grupa zagrała w miejscu najważniejszym dla alternatywnej sceny muzycznej - Bowery Ballroom.

Zanim Ackermann i jego koledzy stanęli na scenie, zaprezentowały się na niej dwa inne zespoły. Jako pierwsi wystąpili muzycy grupy All The Saints. Muzykom tego tria przypadło grać w momencie, gdy sala dopiero powoli wypełniała się publicznością, ale bynajmniej nie sprawiło to, że zagrali na pół gwizdka. Wręcz przeciwnie - od pierwszych minut swojego występu dawali z siebie wszystko. Na dodatek nietrudno można było odnieść wrażenie, jakby próbowali udowodnić, że nie występują przed zespołem A Place To Bury Strangers przez przypadek. Zabrzmieli więc bardzo potężnie i głośno: perkusista atakował bębny z wyraźną zaciekłością, bas grzmiał niczym bijące gdzieś nieopodal pioruny, a gitarzysta spowijał dźwięki generowane przez sekcję rytmiczną gęstą mgłą sonicznego jazgotu. Muzyka zespołu ma nieco abstrakcyjny i psychodeliczny charakter, a wyrazisty rytm nadaje jej na dodatek nieco transowego charakteru - i właśnie te transowe momenty, gdy perkusista popadał chyba w stany niemal mantryczne, były podczas występu All The Saints najciekawsze. Dużo bardziej od momentów, gdy zwyciężała psychodelia, a gitarzysta wypuszczał ze swego instrumentu prawdziwe tęcze mało skoordynowanych dźwięków. Na zakończenie muzycy uraczyli słuchaczy kilkuminutowym, improwizowanym gitarowym jazgotem, pożegnali się krótko i zeszli ze sceny.

Opuścili ją na rzecz muzyków grupy Dead Confederate, której występ okazał się sporym wydarzeniem. Choć to debiutanci, od razu można było poznać, że mają spójny i ciekawy pomysł na siebie i swoją muzykę. Wyszli na scenę w kompletnych ciemnościach i w zasadzie cały koncert zagrali przy bardzo nikłym oświetleniu. Bardzo pasowało to do ich mrocznej i klimatycznej muzyki, w której brudny grunge spotykał się z post rockowym nastrojem, a wszystko przyprawione było na dodatek szczyptą psychodelii. W kolejnych utworach było dużo graniczącej z agresją energii, tonowanej jednak przez posępną atmosferę i potwornie ciężkie brzmienie. Na koncercie taka muzyka sprawdziła się znakomicie i była niemal idealnym preludium do występu gwiazdy wieczoru.

Muzycy A Place To Bury Strangers dali na siebie trochę poczekać - ale było nie było, już samo ustawienie na scenie tej ściany wzmacniaczy, z których korzysta Ackermann, musiało zabrać trochę czasu. Na dodatek trzeba było jeszcze przygotować ekran i projektor - przez cały występ za plecami muzyków wyświetlane były bowiem nieco abstrakcyjne i mało czytelne, ale dość dobrze pasujące do intensywności muzyki grupy wizualizacje.

Program występu ułożony był bardzo konsekwentnie - zaczęło się od tych najbardziej przebojowych i dynamicznych utworów z obu płyt: „Deadbeat”, „Exploding Head”, „To Fix A Gash In Your Head” - ten zestaw po prostu zwalał z nóg. Dopiero przy „Keep Slipping Away” muzycy trochę zwolnili tempo, choć i tak zagrali go dużo szybciej i mocniej niż na płycie. I tak było już do końca tego występu: utwory sprzed kilku lat przeplatały się z tymi najnowszymi, fragmenty zagrane z iście sprinterską prędkością - z tymi nieco tylko wolniejszymi i spokojniejszymi.

I tylko jedno pozostawało absolutnie niezmienne przez całą godzinę trwania tego występu: potężne, przewalające się nad widzami z mocą wielotonowego walca brzmienie, podane na dodatek z oszołamiającą wprost głośnością. Ekranu, na którym wyświetlane były wizualizacje prawie nie było widać zza prawdziwej ściany wzmacniaczy. Potęgowały one dźwięk do tego stopnia, że momentami - nie nadążając transmitować zmieniającego się przecież nieustająco zgiełku, generowały tylko miarowy szum, przypominający dźwięk lądującego śmigłowca - efekt doskonale znany wszystkim, którym udało się być na którymś z koncertów zespołu My Bloody Valentine. Nie od parady w końcu A Place To Bury Strangers uznaje się za najważniejszych spadkobierców tej kanonicznej formacji.

Po trzech kwadransach tego sonicznego szaleństwa było wiadomo, że ma się ono ku końcowi - pod koniec jednej z piosenek Ackermann wpadł w prawdziwy amok: wyrwał ze swej gitary wszystkie struny i zaczął nią rzucać po całej scenie. Kiedy nie nadawała się już do niczego,

muzyk klęknął przed imponującym zestawem swoich gitarowych efektów i zaczął na nich grać, modyfikując wciąż jeszcze brzmiący w głośnikach, zapętlony szum, który jeszcze kilka minut temu wydawała jego zniszczona gitara. Z tej dźwiękowej magmy wyłonił się jeszcze jeden utwór - Ackermann zdjął ze stojaka kolejna instrument i jak pilot wyprowadzający tuż nad samą ziemią swój samolot ze śmiercionośnego korkociągu, przywrócił na chwilę zarys porządku w dudniącym w głośnikach zgiełku. Nie na długo jednak - za moment i druga gitara wylądowała z zerwanymi strunami tam, gdzie poprzednia. I to był znak, że ten koncert definitywnie się kończy. Jeszcze tylko obowiązkowa zabawa potencjometrami gitarowych i basowych efektów. Jeszcze tylko kilka sekund krańcowej kakofonii w głośnikach i zapaliło się światło. I to był definitywny koniec hałasu i koniec tego znakomitego koncertu.

Przemek Gulda (23 listopada 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ja
[23 listopada 2009]
"Od czasów My Bloody Valentine nikt nie robił na gitarach tak potężnego i pomysłowego hałasu."

gratuluję stingera. ale z prawdą się delikatnie powyższy cytowane zdanie rozmija.
Gość: tele morele
[23 listopada 2009]
na offa ich! <3

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także