The Tallest Man On Earth / Red cortez

Bowery Ballroom, Nowy Jork - 15 kwietnia 2009

Zdjęcie The Tallest Man On Earth / Red cortez - Bowery Ballroom, Nowy Jork

Ten artysta kompletnie zawrócił w głowach amerykańskiej młodzieży. Ale przecież nie mogło być inaczej - oto, zupełnie jakby znikąd, pojawił się singer/songwriter tak amerykański, jak to tylko możliwe: śpiewający zachrypniętym głosem, z czysto amerykańskim akcentem, czysto amerykańską muzykę, z czysto amerykańskimi korzeniami. I tylko dwie niespodzianki łączyły się z tym czysto amerykańskim debiutem. Po pierwsze - co dziś nie jest już może specjalnym zaskoczeniem - ta bardzo tradycyjna i konserwatywna pod każdym względem muzyka, została podana w zupełnie odmienny od tradycyjnego, alternatywny sposób. Dużo ważniejsze i bardziej zaskakujące jest jednak to, co po drugie - otóż artysta, kryjący się pod szyldem The Tallest Man On Earth, naprawdę nazywający się Kristian Matsson, bynajmniej nie jest... Amerykaninem, ale - rodowitym Szwedem. Widać w Stanach, żeby tradycja mogła się spotkać z szerszym zainteresowaniem, musi ją przekonująco przedstawić ktoś spoza jej kręgu.

Zanim jednak na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, zaprezentował się jeszcze jeden zespół. Fakt, że suport był tylko jeden stanowił spory wyłom w tradycji klubu Bowery Ballroom, gdzie z reguły każdego wieczoru prezentują się trzy zespoły. Niezbyt dotąd znana kalifornijska formacja Red Cortez zaprezentowała się ze znakomitej strony, udowadniając, że jest jednym z tych młodych zespołów, na które warto zwrócić baczniejszą uwagę. Muzycy mają do tej pory w dorobku jedną zaledwie EP-kę, ale tam koncert pokazał, że dziś są już w trochę innym miejscu, niż wówczas, gdy ją nagrywali - dość znaczący był fakt, że w repertuarze koncertu znalazły się tylko dwie piosenki z tego krążka. Resztę stanowił zupełnie nowy materiał: niemal zupełnie wyparowały z muzyki zespołu elementy nieco pokręconego, punkowego grania, a marginalne wcześniej fragmenty o wyraźnie bluesowym i folkowym charakterze zaczęły zdecydowanie dominować.

Na dodatek swoje najnowsze kompozycje muzycy przedstawili z ogromnym zaangażowaniem i żywiołowością: ani przez moment nie stali spokojnie na scenie, niemal drżeli z powodu wyraźnie rozpierającej ich energii - to było widowisko, które robiło duże wrażenie. A rzucane niby mimochodem między piosenkami uwagi o przypadających dokładnie w dniu koncertu urodzinach wokalisty zespołu czy o zepsutym vanie, tylko podnosiły poziom sympatii, którą nowojorska publiczność obdarzyła ten zespół.

I nikomu nie przeszkadzało, że Kalifornijczycy lekko przeciągnęli swój koncert i Matsson pojawił się na scenie z opóźnieniem. Kiedy tylko jego sylwetka mignęła w drzwiach, prowadzących na scenę - publiczność całkowicie oszalała. I gorącym aplauzem przyprowadziła artystę na brzeg sceny. Szwed od razu w bardzo ładny sposób odwdzięczył się widzom za takie przyjęcie, ściskając dłonie kilku z nich. A potem wcielił się już całkowicie i bardzo głęboko w swoją rolę - to chyba najlepsze słowo, bo jego występ zaiste przypominał teatralny monodram w wersji muzycznej, a scena Bowery Ballroom stała się jako żywo sceną iście teatralną.

Minimalistyczne, ascetyczne dekoracje składały się tylko z bardzo nielicznych rekwizytów: trzech gitar ułożonych równo na scenie, klasycznego czarnego pokrowca, skrywającego gitarowe efekty oraz z krzesła, na którym artysta przysiadał czasem na chwilę, odpoczywając w swoim nieustannym tańcu po scenie.

Matsson swoim nietypowym zachowaniem stworzył widowisko niezwykłe: każdą piosenkę ozdabiał całą galerią min, gestów i niemal baletowych póz. Tym samym potencjalnie śmiertelnie nudna sytuacja: samotny muzyk na scenie z gitarą akustyczną w dłoniach, w jego wykonaniu okazywała się fascynująca niemal w każdej minucie, a ascetyczna przecież oprawa tego występu ani przez moment nie robiła wrażenia ubogiej - wręcz przeciwnie, stanowiła tło w znakomity sposób uwypuklające to, co w tym występie było najważniejsze - głos artysty i jego delikatne, ale przecież przebojowe melodie.

Matisson potrafił znakomicie wpleść w tą konwencję nawet nieuniknione przecież strojenie gitary – robiło ono wrażenie koniecznego elementu tego spektaklu. A już prawdziwym mistrzostwem popisał się, gdy w połowie jednego z utworów, któryś z elementów nagłośnienia zawiódł i gitara straciła jakiekolwiek wzmocnienie. Artysta nie przejął się ani trochę i nie stracił zimnej krwi: wymownym gestem uciszył publiczność i dokończył utwór w wersji stuprocentowo akustycznej. Skrócenie dystansu było tak potężne, a wrażenie intymności tak wymowne, że przez chwilę można się było poczuć, jakby wokalista zaprosił widzów do swojej sypialni, gdzie pewnie powstawały te wszystkie utwory.

W repertuarze koncertu przeważały oczywiście, nieco - a czasem wręcz bardzo mocno, przearanżowane utwory z genialnego debiutu wokalisty, choć nie zabrakło i sporego zestawu nowych kompozycji. The Tallest Man On Earth udowodnił podczas tego znakomitego, pełnego barw i emocji, koncertu, że jest fenomenem pod jeszcze jednym względem - z jego koncertami nie mają szans się mierzyć występy znaczącej większości innych tradycyjnych singer/songwriterów.

Przemek Gulda (13 października 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
iammacio
[14 października 2009]
nienawidze cie!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także