We Were Promised Jetpacks / Art Brut

Beatpol Klub, Drezno - 6 września 2009 / 7 września 2009

Zdjęcie We Were Promised Jetpacks / Art Brut - Beatpol Klub, Drezno

Największym magnesem, przyciągającym do Drezna tuż po warszawskim Orange Festiwalu, miał być występ nie oglądanego wszak zbyt często zespołu The Twilight Sad. Szkocki kwartet właśnie czekał na premierę swojej najnowszej, drugiej płyty i miał promować materiał, który się na niej znalazł, krótką trasą po Europie, poprzedzającą wycieczkę za Ocean. Mistrzom rozrywającego muzycznego smutku towarzyszyć mieli muzycy dużo młodszego i mniej doświadczonego zespołu, który zdążył już jednak zwrócić na siebie uwagę znakomitym debiutanckim albumem - chodzi o grupę o zadziwiającej nazwie We Were Promised Jetpacks. A następnego dnia na tej samej scenie wystąpić miał zespół Art Brut - inteligentny rockowy kabaret pod wodzą Eddie Argosa, posiadacza czarnego pasa autoironii. Nie było się więc co zastanawiać - trzeba było jechać.

Oba koncerty miały się odbyć w dość legendarnym miejscu - klubie, który dziś funkcjonuje jako Beatpol, ale przez wiele lat dał się poznać pod nazwą StarClub. I właśnie pod tym szyldem to miejsce, mieszczące się w dość malowniczej, choć jednocześnie poważnie oddalonej od centrum miasta, dzielnicy (nie ma co owijać w bawełnę - to było prawdziwe „in the middle of nowhere”), przez całe lata zarabiało na swoją reputację. Na scenie sporej sali ukrytej we wnętrzu nie wyróżniającego się w zasadzie niczym szczególnym z zewnątrz budynku, wystąpiła jak dotąd cała śmietanka światowej sceny alternatywnej, z takimi zespołami jak choćby: Interpol, Editors czy - z zupełnie innej bajki - Peter And The Test Tube Babies na czele. Można się było o tym przekonać, oglądając potężną kolekcję plakatów z poprzednich koncertów, którymi ozdobione są wszystkie ściany.

Niestety, zbierających się powoli pod klubem widzów, przywitała dość smutna i zaskakująca informacja: grupa The Twilight Sad jednak się nie pojawi, więc jedynym zespołem, który wystąpi tego wieczoru są szkoccy debiutanci. Panowie najwyraźniej postanowili nie przejmować się zupełnie ciężarem, jaki siłą rzeczy położony został na ich barkach i dać najlepszy koncert, na jaki ich było stać. I równie szybko okazało się, że oznacza to - koncert krótki, ale pełen mocnych zdarzeń i wrażeń.

Zaczęło się charakterystycznymi samplami z zamieszczonego w połowie debiutanckiej grupy instrumentalnego utworu „A Half Built House”. Muzycy pojawili się na scenie i zaczęli lekko chaotyczną improwizację, nawiązującą do swej kompozycji. Ale szybko i bardzo płynnie przeszli do pierwszych dźwięków otwierającego album utworu „It's Thunder And It's Lightning”. Ten, już w swej studyjnej wersji niezwykle poruszający utwór, zabrzmiał na koncercie jeszcze lepiej - początkowy, spokojny fragment nagle przerodził się w istną lawinę mocnych dźwięków. I tak już było do końca tego występu: spokojniejsze, wyciszone, niemal wyszeptane fragmenty przeplatały się z tymi, w których robiło się tak głośno i gęsto od znakomitych dźwięków, że śpiewający gitarzysta grupy wykrzykiwał swoje partie prosto w tłum pod sceną, nie próbując nawet korzystać z mikrofonu (tak było choćby w zagranej pod koniec koncertu świetnej piosence „Ships With Holes Will Sink”). Nie musiał - zadziwiająco liczna, jak na skalę popularności tego początkującego wszak zespołu, publiczność znała wszystkie teksty na pamięć i wykrzykiwała je wraz z nim, co czasem przynosiło iście genialny efekt - singlowy utwór „Quiet Little Voices” okazał się prawdziwym hymnem, w którym wieloosobowy chór śpiewający monumentalny refren zabrzmiał niemal nie po szkocku, ale - po kanadyjsku. Przy zachowaniu wszelkich proporcji co do skali popularności obu zespołów, grupa We Were Promised Jetpacks, wsparta przez zachwyconą publiczność, brzmiała w takich momentach niemal jak The Arcade Fire i poruszała się na podobnym stopniu emocjonalnego napięcia.

Muzycy byli wyraźnie zakłopotani, ale i zachwyceni tak znakomitym przyjęciem - między utworami komplementowali drezdeńską publiczność, twierdząc, że do tej pory nie przeżyli jeszcze na scenie niczego tak emocjonującego. Kiedy pod koniec koncertu jeden z widzów skoczył nawet w tłum i unosił się przez chwilę na wyciągniętych ramionach widzów, wokalista grupy skomentował natychmiast, że to pierwszy taki przypadek na występie zespołu.

Artyści przedstawili materiał złożony w większości utworów ze swej debiutanckiej płyty, albumu „These Four Wells”, a kiedy publiczność nie dała im zejść ze sceny po zakończeniu zasadniczej części występu i niemal zmusiła do bisu, muzycy, jako że odegrali już wszystkie swoje piosenki, zdecydowali się zaprezentować jeszcze jeden utwór zupełnie premierowy - uderzający swoją energią i gęstością brzmienia.

Muzycy grupy pokazali się ze znakomitej strony, udźwignęli w pełni nie łatwy przecież do noszenia, zwłaszcza, gdy gra się raptem piąty w życiu koncert poza swymi rodzinnymi stronami, ciężar bycia jedynymi gwiazdami wieczoru. Udowodnili, że mają sporo ciekawego do pokazania, że ich materiał jest mocny, spójny i poruszający, że są znakomitym nowym nabytkiem coraz ciekawszej szkockiej wytwórni Fat Cat Records, a wreszcie - że są doprawdy jednym z najważniejszych muzycznych objawień tego roku na tamtejszej scenie alternatywnej.

Następny wieczór w klubie Beatpol należał za to do starych, coraz bardziej doświadczonych wyjadaczy - muzyków angielskiej formacji Art Brut. Wizyta w tak niewielkim - w kontekście aren, na których ostatnio występowali - miejscu, tuż po tym, gdy oklaskiwało ich kilkanaście tysięcy (barceloński festiwal Primavera) czy wręcz kilkadziesiąt tysięcy (Glastonbury) zachwyconych widzów, musiała być sporym szokiem, ale co to za problem dla tak doświadczonych muzyków. Tym bardziej, że drezdeńska publiczność okazała się bardzo przychylnie nastawiona do swych idoli. A więc Eddie Argos miał pełne pole do popisu. I, jak to on, wykorzystał je w pełni.

W przeciwieństwie do niezbyt długich, festiwalowych występów, tym razem, jako gwiazda wieczoru, zespół mógł w pełni rozwinąć skrzydła. Anglicy zagrali długi, trwający prawie półtorej godziny koncert, w czasie którego zmieściło się mnóstwo przebojów z wszystkich płyt - nie zabrakło więc najstarszych utworów z „Emily Kane” czy „Modern Art” na czele, nie zabrakło także tych z najnowszej, promowanej właśnie płyty zespołu: „The Passenger” albo rewelacyjnego hymny wszystkich Piotrusiów Panów świata: „DC Comics And Chockolate Milkshakes”. Nie zabrakło także - jak zwykle na koncertach tego zespołu - świetnych sytuacyjnych żartów Argosa, który tym razem uwziął się na jednego z gitarzystów swego zespołu - jasnowłosego Jaspera Future - i zabawnie dogryzał mu przez prawie cały koncert. Jasper nie przejmował się tym jednak ani trochę i szalał na scenie tak jak zwykle na koncertach grupy: robił zabawne miny, wbiegał na podest dla perkusisty, z którego zeskakiwał w spektakularny sposób albo dyrygował publicznością, żeby klaskała i skakała w odpowiednim rytmie.

Na kameralnym koncercie można było bez trudu dostrzec coś, co dla tej grupy jest niezwykle ważne i charakterystyczne, a podczas festiwalowych występów często umyka widzom: muzycy Art Brut znakomicie bawią się ze sobą, grając swoje piosenki, słuchając zabawnych zapowiedzi swego wokalisty, modyfikując na poczekaniu swoje utwory czy parodiując rockowe gesty. To się czuje, to widać na pierwszy rzut oka i to bardzo dobrze wpływa na odbiór tych występów. Stają się przez to czymś więcej, niż tylko zwykłymi rockowymi koncertami. A to już sztuka, która nie każdemu zespołowi się udaje.

Przemek Gulda (15 września 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także