Madonna

Lotnisko Bemowo, Warszawa - 15 sierpnia 2009

Zdjęcie Madonna - Lotnisko Bemowo, Warszawa

Cofnijmy się o dwadzieścia cztery lata. Madonna odbywa pierwszą trasę koncertową The Virgin Tour: podczas „Like A Virgin” pląsa po scenie w sukni panny młodej, ze ślubnym bukiecikiem i – magia szczegółów – wielkimi krzyżami wyszytymi na biuście i biodrze oraz zdobiącymi ucho. Madge wywija welonem niczym szarfą do linii basu z „Billie Jean”, parafrazując Jacksonowski szlagwort: „Ludzie zawsze mi powtarzali: uważaj, co robisz / Nie łam serc młodym chłopcom / Matka wciąż przestrzegała: uważaj, w kim się zakochujesz / Bacz na to, co robisz, bo kłamstwo zamieni się w prawdę”. Było to jednak li tylko zaserwowanie deseru po scenicznym debiucie „Like A Virgin” na gali MTV w 1984 r., jednym z najbardziej ikonicznych momentów w historii muzyki na ekranie, obok, powiedzmy, moonwalka na 25-lecie Motown, Sex Pistols rzucających epitetami u Billa Grundy’ego, Beatlesów występujących pierwszy raz w amerykańskim show, Byrne’a śpiewającego w gigantycznym garniturze etc. Cofnijmy się o dwadzieścia lat. Wychodzi singiel „Like A Prayer”: Madonna w rytm gospelowego refrenu z fikuśnie opadającymi ramiączkami sukienki i skąpanym w jej obfitym dekolcie krucyfiksem tańczy w uniesieniu na tle płonących krzyży, epatuje stygmatami na dłoniach i sceną zbliżenia z czarnoskórym Jezusem; a co ona tam śpiewa! Czy istnieje mocniejsza, bardziej skandaliczna, a zarazem perwersyjnie nieprzekraczająca pewnej granicy metafora niż ta erotyczna epifania z „Like A Prayer”? Tym fenomenalnym lirykiem Madonna zagrała na nosie wszystkim cnotliwcom po stokroć dotkliwiej niż upstrzonym dewocjonaliami i „grzesznymi” gestami wideoklipem, skądinąd rewelacyjnym. Cofnijmy się o 19 lat. Madonna kręci teledysk do „Justify My Love”: nawet pomiędzy kadrami z sadomasochistycznym seksem i kalejdoskopem fetyszów, znalazło się ujęcie Chrystusa. Obrazek, za odważny dla MTV circa 1990, zrobił karierę na taśmach wideo.

Cofnijmy się o trzy lata. Madonna rusza w potężną trasę koncertową Confessions Tour: podczas „Live To Tell” nieskazitelnie umalowana, ufryzowana, wystrojona Madge wisi w koronie cierniowej, ze smugą krwi na czole, na wielkim, połyskującym, lustrzanym krzyżu, a w Rzymie wysyła zaproszenie na swój występ do samego papieża. Cała Madonna – operuje naiwnymi, krzykliwymi i zawsze perfekcyjnie wykalkulowanymi symbolami, szczególnie intensywnie wtedy, gdy poza nieustanną misją podszczypywania mieszczańskiej pruderyjności, chce poruszyć problemy społeczne: gwałt i segregację rasową w „Like A Prayer” czy pandemię AIDS w Afryce w „Live To Tell”; a my nawet nie możemy nazwać tego kiczem, ponieważ Madonna podczas trwającej ponad ćwierćwiecze kariery stworzyła własną, pionierską kategorię. Cofnijmy się o kilka tygodni. Madonna przyjeżdża pierwszy raz do Polski, ma zagrać jeden z największych koncertów – bo dla 80-tysięcznej publiczności – podczas całego tournee Sticky & Sweet. Kiedy? 15 sierpnia, w Dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Mój Boże, i jeszcze pewnie ci jej technicy mają świńską grypę. Genialne!

PR-owcy z Live Nation dokładnie wiedzieli, gdzie uderzyć, by nadać występowi tanią nutę katolickiej pikanterii, acz sama Madonna od czasu ukrzyżowanej matki świata już tysiąc razy zdążyła przeistoczyć się w kolejne inkarnacje. Zakończywszy przygodę z europejskimi producentami muzyki klubowej, odpowiedzialnymi za brzmienie albumów „American Life” i „Confessions On A Dance Floor”, Maddy rozpoczęła współpracę najgorętszymi nazwiskami ze Stanów Zjednoczonych (mówimy tu o wymiarze komercyjnym, nie obecnej kondycji songwritersko-producenckiej): Timbalandem, Kanyem Westem, Pharrellem Williamsem i Justinem Timberlakiem. Odłożywszy chwilowo religijne obsesje na bok, ubrała szaty królowej miejskiego współczesnego popu, nowoczesnego wampa konsolidującego wytworność Madonny-bywalczyni salonów i wulgarność lateksowej okładki „Hard Candy”. Weźmy teledysk „Give It 2 Me”: plan bliski – Madonna-dama z biżuterią oraz eleganckimi nakryciami głowy i szyi, plan pełny – Madonna w kusych figach, skórzanych kozakach za kolana, wymachująca niedwuznacznie swoim szalem: kabbalists do it better. Po trosze zarzucano Madonnie, że i muzycznie, i wizerunkowo wchodzi w nie do końca dopasowaną rolę, kojarzoną raczej z jej młodszymi koleżankami, choćby Britney Spears, którą zresztą dość dosłownie namaściła: najpierw w singlu „Me Against The Music”, później podczas pamiętnej gali MTV Video Music Awards w 2003 roku. Pomimo że Britney – w przeciwieństwie do wyreżyserowanej Madonny, dbającej o każdy detal imidżu – w obecnej dekadzie (nie mam tu na myśli doskonale skrojonej kampanii marketingowej z czasów „...Baby One More Time”) budowała swój wizerunek i markę, zdając się na łaskę przypadku: alkoholowo-narkotykowych ekscesów, nieprzemyślanych wypowiedzi etc., albumem „Britney”, na którym współpracowała m.in. z The Neptunes (mniejsza o to, czy świadoma wagi tego spotkania), wyprzedziła Madonnę o, wow, 7 lat.

Powiedz mi, z kim współpracujesz, a powiem ci, kim jesteś. Lata ’00 to dziesięciolecie kooperacji i nawet jeśli Madonna okazała się w tej materii spóźniona, schadzka ze złotymi chłopcami popu musiała się po prostu wydarzyć. Można się naigrywać, że Timbaland i Williams podrzucili piosenkarce przeterminowane resztki: „Devil Wouldn’t Recognize You” czy „Spanish Lesson” niewątpliwie mieszczą się w tej kategorii. Można spekulować, czy cały entourage „Hard Candy” nie był tylko perfidnie skrojonym skokiem na amerykański rynek. Koniec końców takie posunięcie Madonny będzie jednak zawsze czymś innym niż desperacki krok Duran Duran, „żebrzących” płytę u Timby. W 2006 roku podczas MTV EMA Sacha Baron Cohen i Avid Merrion żartowali: „Jestem Madonna i jeśli zechcę kupić dziecko, kupię to pieprzone dziecko, jasne?”, wykrzykując w nieskończoność „I Am Madonna, I Am Madonna, I AM MADONNA!!!”. Abstrahując od niewybrednego charakteru dowcipu, tkwi w nim pewien trop. Gdyby ktoś w latach 80. poprosił o wskazanie spośród Michaela Jacksona, Prince’a i Madonny osoby, która w XXI wieku nadal będzie w grze, nikt nie postawiłby na Madonnę. Historię Jacksona znamy aż za dobrze; Prince, pomiędzy tropieniem nielegalnego użycia swoich podobizn w sieci, nagrywa nowe wydawnictwa, co więcej – stosunkowo przyzwoite, ale budzące – zresztą częściowo na życzenie samego autora, odrzucającego właściwie machinę promocji – zainteresowanie przede wszystkim grupy jego najwierniejszych entuzjastów; Madge za sprawą swojej charyzmy, pracowitości, żelaznej konsekwencji, trzeźwości umysłu i perfekcyjnej znajomości praw rynku zbudowała niezniszczalne imperium, w którym sama pociąga za wszystkie sznurki. Jej ikoniczność i autorytet nie pozwalają zamknąć jej w żadnych schematach. Współpraca z Timbalandem i Pharrellem wydarzyła się rychło w czas? She is Madonna.

W ostatnich latach Madonna dała się pokazać jako osoba flirtująca ze swoim wizerunkiem, zdająca sobie sprawę, że nie istnieje już prawdopodobnie żadna rzecz, którą mogłaby nas jeszcze zaskoczyć, nie wspominając o zaszokowaniu. Zatem gdy sięga po swoje klasyczne chwyty: operowanie kategorią ciała, profanacją i perwersją, wprowadza utożsamianą z nią kreację dominy na zupełnie inną kondygnację, raczej frywolnie bawiąc się konwencją aniżeli wciąż rzucając wyzwanie światu. Jeżeli Madonna jest gdzieś dzisiaj zupełnie serio, to w takich momentach jak podczas niedawnego show w Bukareszcie, gdy wystąpiła w obronie Romów dyskryminowanych w Rumunii. Wygwizdana przez 60-tysięczny tłum z klasą dokończyła występ. Współczesna Madonna jest bardzo meta-: żongluje odniesieniami, cytatami, komentuje siebie i popkulturę. Rzut oka na okładkę „Hard Candy” – czy tej wyzywającej pozy na tandetnym tle, przypieczętowanej lichym fontem nie widzieliśmy na płycie „Blackout” Spears? Naturalnie Maddy musiała pociągnąć ten motyw do skrajnie nieprzyzwoitej postaci. Ciekawe, że piosenkarka już dawno tak silnie nie akcentowała wątku seksualności.

Show Sticky & Sweet rozpoczyna, otwierająca także „Hard Candy”, piosenka „Candy Shop” (w polskich agencjach prasowych zrobiła furorę pod nazwą „Candy SMS”?!). Madonna co prawda nigdy nie stroniła od autotematyzmu, były przecież m.in. „Into The Groove”, „Music” czy cytowanie „Love Song” w „Hung Up”, ale bodaj nigdy też nie sięgała po niego w takiej formie. Na inauguracji występu Madge wjeżdża na scenę na wielkim tronie (zaiste, królowa), ubrana w nierządny kostium (nie inaczej, seks) i nawiązując do recepcji jej postaci właściwie w trakcie całej kariery, śpiewa: „nie udawaj, że nie jesteś głodny, już to widziałam”. Madonna przez te wszystkie lata zmuszona była mocować się z krytykami, szafującymi hasłami pokroju: sezonowy fenomen czy gwiazda wbrew zdrowemu rozsądkowi i zajadać się przy okazji co najmniej połowie swoich filmów Złotymi Malinami. Odbiorcy i krytycy wydają się nieustannie złaknieni potknięć Madonny, ale jeszcze bardziej czują się nienasyceni samą Madonną. Szczególnie mocno nasuwa się tu paralela z „Erotiką” – w opinii publicznej „Hard Candy”, podobnie jak tamten album, z góry skazane zostało na artystyczną porażkę. „Erotica” przeżywa dziś umiarkowaną rehabilitację, a ostatnia płyta szczęśliwie doczekała się jednak kilku przytomnych recenzji. Zostawmy albumy, spójrzmy na single: jeśli nie pomyliłam się w obliczeniach, wydała ich aż 73, w tym wiele z nich układa się w rewelacyjną serię bezbłędnych strzałów. Wyczyn niemalże nadludzki. Nawet najsłabsze single z kolekcji wydają się zajmujące w kontekście zmagań piosenkarki z rotacją trendów i zjawisk. Interesujące, jaką lekcję z „kameleonizacji” Madonny wyciągną młode wokalistki: Beyonce, Rihanna, Pink, Lily Allen itd., pozostające jeszcze w swojej fazie „Immaculate Collection” – pewnego wzorca w miarę spójnego, stabilnego i sprecyzowanego wizerunku. Roisin Murphy znakomicie pojęła kryteria oszukańczej gry kreacją i uciechy płynącej z ciągłego naginania ram imidżu i kształtu muzyki. Być może w tym kontekście wyjątkowo intrygująca jawi się Lady Gaga, która z rozmachem i pompą wkroczyła do świata show-biznesu, albowiem w sensie dosłownym to postać najsilniej odwołująca się prekursorskich pomysłów autorki „True Blue”. A już zupełnie nieobliczalna wydaje się ulubienica Madonny, Spears.

Wrócmy do naszej bohaterki – Sticky & Sweet Tour jest (a w zasadzie było, ponieważ kilka dni temu zagrała ostatni koncert w Izraelu) największym, najdroższym i najbardziej kasowym z dotychczasowych tournee Madonny, mało tego – najpotężniejszym w dziejach tournee sygnowanym przez solowego artystę; a zaznaczyć trzeba, że odkąd Madge po ośmioletniej przerwie wróciła w 2001 roku do koncertowania, każda jej trasa koncertowa biła kolejne rekordy. W pewnym momencie zaczęła ścigać się sama ze sobą, zdystansowana już tylko przez The Rolling Stones. Sticky & Sweet to koszmar mitycznego fana U2 i ziszczenie pięknego snu amatorów ponowoczesnej woltyżerki oraz hybrydy tendencji i chwytów ulepionych z przesady, podanych w zwielokrotnionej, bombastycznej formule wyzutej ze spontaniczności i improwizacji. Współczesna Madonna jest dynamiczna i nie do zatrzymania, a jej dwugodzinne show bez wytchnienia sunie po krętych trajektoriach popkultury. Podobny patent Madonna zastosowała już przy Drowned World Tour i Confessions Tour: koncert podzielony został na kilka tematycznych aktów – gangsterski szyk lat 20., oldkulowe czarne przedmieścia Nowego Jorku lat. 80., latynosko-cygański trip przez „Spanish Lesson”, „Miles Away” i „La Isla Bonita” i „Doli Doli” z gościnnym udziałem cygańskiej grupy oraz ekstatyczny, klubowy akcent wieńczący koncert. Cały show scalały powracające jak echo fragmenty singla „4 Minutes”: tik-tak, Timberlake’owe „Ma-don-nuh” i syntetyczne dęciaki Timbalanda, czy to wplecione w interludia, czy w konkretne numery jak podczas „Vogue”.

Madonna zdaje się żywić tym melanżem dźwięków i obrazów, miksując właściwie wszystko, co ją stworzyło. Nie szczędziła sampli starych hiphopowo-klubowych klasyków: było więc i Sugarhill Gang, i Indeep z „Last Night A DJ Saved My Life”, „Mickey” Toni Basil i nawet Frankie Smith wraz legendarnym „Double Dutch Bus”, z którego Jay-Z wysupłał swoje „-izzo”. Gdy poleciało „Beat Goes On”, na telebimie pojawił się Kanye West zapodający swoją partię, w trakcie „Human Nature” zmaterializowała się Britney Spears z „Gimme More”, podobnie Pharrell Williams i Justin Timberlake podczas swoich featuringów. Flagowym komponentem tego tygla intertekstualizmu był wyczekiwany tribute dla Michaela Jacksona, który po jego śmierci zwykła zestawiać z „Holiday”. W połowie piosenki z głośników buchnęło „Billie Jean”, na ekranach pojawiła się fizys Jacksona, na scenie zjawił tancerz ubrany w charakterystyczny strój i wykonujący znajome ruchy, a chwilę później numer przeistoczył się w „Wanna Be Startin’ Somethin’” i Madonna wraz z całą trupą wyklaskała rytm outro kompozycji, by już za minutę dokończyć „Holiday”. Na Bemowie Madge „chwytała” za gitarę i odgrywała riffy z „My Sharona” i Sex Pistols, a z jednych numerów Madonny wychylały się skrawki innych: „Celebration”, „Rain”, „Open Your Heart”, „Hung Up”. Ten kapitalny zabieg pozwolił jej zgrabnie wybrnąć z kontrowersyjnego aspektu jej występów – śpiewu. Madonna sprawiała wrażenie osoby nieszczególnie przejęte deficytem wokalnym, śpiewała dużo, śmiało i z niezgorszym efektem, a gdy z góry wiadomo było, że jakiejś partii nie podoła albo choreografia nie pozwoli jej chwycić za mikrofon, didżej, wpisując się w konwencję występu, samplował jej wokal, klarownie czyniąc z tej operacji kolejny składnik postmodernistycznej układanki show. Nie wiedzieć czemu, zostało to mylnie odebrane jako playback: „Polak potrafi nie usnąć przy Jarrecie, usłyszeć jazz u Stinga”, zauważyć playback u Madonny.

Polak potrafi też zaskoczyć samą Madonnę. Tuż przed „You Must Love Me” nadwiślańska publiczność odśpiewała wokalistce, która następnego dnia miała świętować urodziny, solidne „Sto lat”, a w górę wystrzeliły białe papierowe serca trzymane przez fanów. Kompozycja z „Evity” była jedynym momentem wytchnienia podczas tej sekwencji gimnastycznych trików, parkietowej ekwilibrystyki (co za tancerze! Mój faworyt do obejrzenia w klipie „Celebration”), zrzucania przyodziewku i eksplozji kolejnych fajerwerków.

To, co szczególnie przykuło moją uwagę, to niesamowita lekkość, z jaką Madonna prześlizgiwała się pomiędzy starymi i nowymi kompozycjami. Miałam okazję być na kilku koncertach „weteranów”: od The Rolling Stones po Q-Tipa, i żaden z nich, nawet lider A Tribe Called Quest – choć on był zdecydowanie najbliżej (pewnie dlatego, że „The Renaissance” to znakomity materiał), nie uniknął przekleństwa egzystowania nowych numerów na zasadzie wadzącej przeszkody pomiędzy plejadą największych przebojów. Madge umieściła wszystkie swoje kawałki w jednolitej estetyce, osadzając je w kaskadzie zawiesistych, tłustych bitów urban music i galopującym quasi-techno i – wierzcie lub nie – już po pierwszym standardzie, „Vogue”, oczekiwanie na hity minęło bezpowrotnie, bynajmniej nie z powodu brutalnego cięcia stylistycznego. Naturalny flow, z jakim płynęła Madonna, udzielił się większości uczestników i tylko ostatnie niedobitki desperacko poszukiwały aparatów-kamer, by uwiecznić zmutowany dźwięk „piosenek z młodości”. Nie mam pojęcia, kto był odpowiedzialny za aranżacje ze Sticky & Sweet Tour – gdybym miała strzelać, obstawiałabym, że klubowo-ordynarny sznyt „Frozen”, „Ray Of Light” czy „Like A Prayer” nadał Paul Oakenfold, który zresztą supportował gwiazdę wieczoru i wyprodukował jej nowy singiel „Celebration”, zdecydowanie utrzymany w stylistyce najbardziej parkietowych momentów show. O ile w wersji studyjnej nieco razi ten niewyszukany eurodancowy bit, o tyle na żywo sprawdził się idealnie, potęgując tylko wrażenie energiczności i masywności koncertu.

Madonna udowodniła tą trasą, że ciągle jest w ruchu – samoświadoma, pewniejsza siebie i jeszcze bardziej atrakcyjna. Podczas wykonywania „She’s Not Me” z ostatniego longplaya na telebimach rozbłysły zdjęcia z poszczególnych etapów kariery, a na scenie tańczyły ucieleśnienia wokalistki żywcem wyjęte z lat 80. i 90.: niepoprawna panna młoda z „Like A Virgin”, Marylin Monroe z „Material Girl”, wyuzdana femme fatale z „Erotiki” etc. Z narracji prawdopodobnie luźno nawiązującej do rozpadu małżeństwa z Guyem Ritchiem, Maddy uczyniła metatekstualne studium własnych metamorfoz, konstatując: „she’s not me / she doesn’t have my name / (…) I can do it better, bitch”. Wszak w „Give It 2 Me”, rozprawiając się z opiniami pokutującymi na jej temat, deklaruje, że nie zna żadnych limitów i ograniczeń: „dajcie mi kawałek, a zrobię z tego przebój”. Madonna sama siebie zaprogramowała na sukces. Historia Madonny jest historią bez precedensu: przebywszy długą innowacyjną drogę, doskonale pojmuje własną wartość i znaczenie, jest właściwie pierwszą gwiazdą nowego formatu (bo jednak powrót Arethy Franklin w latach 80. i przykład Tiny Turner należy rozpatrywać w innym kontekście), która po ćwierćwieczu na estradzie wciąż funkcjonuje jako znacząca postać, nie objazdowe kuriozum. Jej odrobinę młodsze rywalki z lat 80.: Janet Jackson i Whitney Houston już dawno spadły ze szczytu (jednakowoż polecam uwadze świeży singiel, „Million Dollar Bill”); nawet zły sen Maddy – Mariah Carey (choć w naszej części globu chyba nigdy w pełni nie zdaliśmy sobie sprawy ze statusu Carey i jej znaczenia dla Amerykanów), która w latach 90. kolejnymi singlami i albumami upokarzała Madonnę na listach przebojów, popada w coraz przykrzejszą parodię samej siebie. Wprawdzie Madonna cokolwiek niebezpiecznie lawiruje dziś pomiędzy autoironią a chorobliwym samouwielbieniem, żartobliwą pozą a patosem, wysyła sprzeczne sygnały: „jestem artystką spełnioną” i „wciąż czuję się nienasycona”, pokrętnie przeskakuje od roli mamuśki do wszetecznej kokietki. Mimo pasma sukcesów i świetnej formy, Madonna stoi dziś właściwie na rozstaju dróg: właśnie zakończyła wieloletni kontrakt z Warner Bros, nakręciła swój pierwszy film, przekracza stawiającą nowe wyzwania cezurę wieku, czym jeszcze silniej prowokuje do deliberowania nad jej przyszłym upadkiem – kiedy nastąpi i jak będzie bolesny, oto jest pytanie. Ale z drugiej strony, kto jak nie ona.

Marta Słomka (8 września 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: muzykobloger
[23 sierpnia 2010]
Świetny tekst! Czytałem jednym tchem;-)
Gość: innuendo
[11 września 2009]
golden circle, tuż przy barierce, he

Co do zmian aranżacji to oczywiście masz rację, tutaj Madonna zawsze lubiła być na krawędzi, zwłaszcza od reinvention tour podejście mashupowe do klasycznego repertuaru stało się takim jej znakiem rozpoznawczym a na S&S muzycznym motywem przewodnim. Osobiście mnie to nie boli, bo prawie zawsze wychodzi z tego obronną ręką, nawet przy ekstremalnym wydawałoby się połączeniu frozen/open your heart/i'm not alone (c.harris) ;)

marta s
[11 września 2009]
>>>ujrzenie Madonny z bliska, bardzo bliska
golden circle? :)

>>> ta koncertowa rzeź na klasycznych przebojach stała się u niej normą
Hmm, w sumie Madonna prawie zawsze kombinowała z aranżacjami starych numerów na koncertów. Ale tak, nigdy bodaj nie robiła tego tak radykalnie jak na S&S Tour. Naturalnie, mogłam coś przeoczyć.
Gość: innuendo
[11 września 2009]
interesujący tekst - jak zwykle w przypadku Marty.
Małe były szanse na to, że wyjdę z koncertu rozczarowana. Ujrzenie Madonny z bliska, bardzo bliska, naprawdę robi z człowiekiem dziwne rzeczy. Nie wiem, czy chcę, aby ta koncertowa rzeź na klasycznych przebojach stała się u niej normą, akurat na tej trasie takie podejście do sprawy sprawdziło się idealnie, Vogue i Like a prayer są tego najlepszym przykładem.

Co do Radiohead...paradoksalnie to Madonna w trakcie koncertu była po stronie muzycznej improwizacji, z kolei Radiohead wybrało muzyczny profesjonalizm. Nawet stosując prosty podział pop-rock to i tak wydawałoby się, że powinno być na odwrót. Nieważne. Ostatecznie oba podejścia się sprawdziły i w sierpniu dało radę zaliczyć dwa świetne koncerty.
marta s
[9 września 2009]
No cóż, można też dodać, że ma całkiem zajebiste piosenki.
Gość: justine
[9 września 2009]
poza udawadnianiu że jest świetną bizneswomen, że ma głowę na karku jeśli chodzi o cały ten biznes, przemysł, showbiznes, marketing, promocję, reklamę itd. że jest inteligentnym graczem i zarobić potrafi monstrualną kasę to jasne! wow ona jest niesamowita! firma 'madonna'. imponujące być może ale na pewno nie w kontekście muzyczo-artystynczym czy czymś takim. nuuuuda z madonną, z cylku prawdziwe historie z donaldem trumpem...
mroo
[9 września 2009]
Uważam najzwyczajniej, że M poza wymyślaniem siebie na nowo od 30 lat nie ma za wiele do powiedzenia. Jeżeli ktoś ma tego świadomość to spoko, mamy ochotę, więc idziemy zobaczyć ten cyrk i dobrze się bawimy.

ja po prostu tego nie kupuję.
Gość: weiss
[9 września 2009]
Polska Teraz Rockiem stoi! Zwycięstwo jest nasze!!!

Red. Weiss
błaszczyk
[9 września 2009]
Ale dlaczego hochsztaplerstwo? Nie rozumiem, serio. Nikt tu nikogo nie oszukuje. Jeśli nie lubisz Madonny, to spoko, zero problemu, ale w takim razie czemu służy sugestia, jakoby jej słuchacze byli robieni w przysłowiowego balona?
mroo
[9 września 2009]
@marta
Wiesz, bo ja po prostu nie lubię Madonny, ale druga część Twojego wpisu jest doskonałą odpowiedzią na moje pytanie, jeżeli satysfakcja była to i tekst powinien powstać :)

@błaszczyk
hochsztaplerstwo pozostanie hochsztaplerstwem - nawet opakowane w pozłotko.

zgadzamy się co do jednego na pewno - więcej takich tekstów, proszę :) :)
marta s
[9 września 2009]
Mroo, wiesz, odrobinę się czuję zawiedziona, że takie pytanie w ogóle padło, zwłaszcza że zbliżamy się do końca dekady, w której gro wspaniałych ludzi, świetnych dziennikarzy próbowało pokazać, że o popie można pisać z głową, rozsądnie, analitycznie, zupełnie serio, bo tak też traktują tę muzykę – albo są na nią otwarci, albo wręcz zupełnie jej oddani. Z jakiej racji line-up Offa jest ważniejszy od koncertu Madonny? Nie mam pojęcia, jakimi kryteriami miałabym to oceniać; raczej nie takimi, jakie tu między wierszami zostały zasugerowane – ten podział jest mi zupełnie obcy, co - mam nadzieję - tymi paroma moimi tekstami, które pojawiły się czy to na Screenagers, czy w „Pulpie”, udało mi się zasygnalizować.

Zupełnie subiektywnie – tak, koncert Madonny dał mi dużo więcej satysfakcji niż cały line-up Offa pomnożony przez dwa, ponieważ po prostu taka muzyka jest mi bliższa, co nie oznacza, że nie kibicuję Rojkowej imprezie – wręcz przeciwnie.
błaszczyk
[9 września 2009]
Mroo, z całym szacunkiem, ale Madonna MUZYCZNIE jest sto razy istotniejsza niż którykolwiek z artystów, figurujących w line-upie tegorocznego Offa.
mroo
[9 września 2009]
tekst - rewelacja

marta - a nie szkoda Ci czasu i talentu na pisanie o niej?
są chyba sprawy MUZYCZNIE ważniejsze niż ta pani, potraktowane po łebkach [OFF?] czy czekające na parę słów [wspomniane poniżej RH]

doceniam wagę tego, że peregrynacja obrazu najświętszej zahaczyła o nasz kraj, ale - na boga - to tylko Madonna :)
marta s
[8 września 2009]
Aha, i z tym feminizmem cytowałam Dawida Brykalskiego, w końcu zjadło mi w poście.
marta s
[8 września 2009]
orędowniczki walki* popr.
marta s
[8 września 2009]
No tak, zapomniałam, że ona tam wyskoczyła dokładnie z "Romami i Cyganami", jak sądzę to zróżnicowanie wytrzasnęła z "Przekrętu". :) Nie w tym rzecz jednak, chodzi mi dokładnie o sam fakt, że Madonna w samym szafowaniu "wielkimi" sprawami jest zupełnie poważna, nawet jeśli wygląda to, jak wygląda (o tym za chwilę). By jednak oddać sprawiedliwość, Madonna ma odrobinę większe pojęcie na temat Afryki, zresztą przez osobiste doświadczenia związane z adopcją tych dzieciaków. Napisała scenariusz i wyprodukowała film dokumentalny "I Am Because We Are".

Do czego jednak zmierzam - naturalnie, połączenie polityki I popkultury zawsze musi odbywać się w specyficznej konwencji I nieważne, czy robi to madonna, Bono, Neil Young, Lennon, czy Jackson. To z założenia jest temat, który w muzyce - szerzej, popkulturze - skazany jest na operowanie skrótem, banałem, mocnym symbolem, nośnym hasłem - i my mamy wybór: albo akceptujemy te regułu, albo nie. Zresztą, genialne, bo Madonna tu też ma gotową odpowiedź - singiel "4 minutes" - pipsenka, oględnie mówiąc, o ratowaniu środowiska, opatrzona ironicznym tekstem: "We only got 4 minutes to save the world", w sensie siła i banał popkultury w jednym. Oczywiście wolę Madonnę w wydaniu orędowniczki walki o poszerzenie wolności kobiety, w roli kogoś ośmieszającego pokutujące stereotypy i uderzającej w pewne standardy. Nawet jeśli jest ten jej feminizm jest, cytując z "Machiny", " sumą złych snów Kingi Dunin, Elfriede Jelinek i Kazimiery Szczuki"; feminizm mówiący językiem "Seksu w wielkim mieście", który to serial zresztą bardzo dużo zawdzięcza Madonnie.

Jeśli chodzi o pewne ramy, granice popkultury, zestaw gestów, które popowy artysta musi przestrzegać, no to znów - kto tę cezurę ustanowił? Nie będzie wielkim nadużyciem, jeśli napiszę, że w dużej mierze zrobiła to właśnie Madonna. Ona cąły czas ją modyfikuje, przesuwa, rozciągu, wypoczwarza, podgląda innych I filtruje różne rzecz przez swoją wrażliwość. Madonna, rzecz jasna, najbardziej lubi zajmować się sama sobą, w tym jest najlepsza I najbardziej przekonywająca. To jest zdumiewające, jak ona rozszyfrowała reguły szołbizu I nieustanie z nimi sobie pogrywa. Bardzo interesujące, jak Maddy pociągnie to dalej, bo jak pisałam, znalazła się teraz w niełatwej sytuacji.

Co do Carey - w nowej "Machinie" jest fajny tekst Jana Mirosława o Carey I Houston, które właśnie wydają płyty. Ze względu na ograniczony rozmiar, autor raczej nie miała szans na wyczerpanie tematu, ale całkiem sprytnie zasygnalizował pewne sprawy: carey - mit kopciuszka I american dream, to, jak ona z premedytacja gra tymi toposami; albo dlaczego Houston w ostatniej chwili zmieniła singiel pilotujący nowy krążek.
Gość: kurajusz
[8 września 2009]
a kiedy txt o radiohead?
iammacio
[8 września 2009]
Marta = Mistrz.

choć faktycznie zgadzam się z PSem - możę intencje i były słuszne, ale nieporadność tego komentarza o Romach odbiła się jej czkawką.

przy okazji Touch My Body na Slate był świetny tekst o Carey, który tłumaczył jej fenomen w USA. powininen powstać podobny ale próbujący dowiedzieć się dlaczego w Europie tak jest poniewierana - my wskazalibysmy na Kylie jako główne konkurentkę Madge.
Gość: justine
[8 września 2009]
nuuuudy o madonnie.
ale czekam na następny tekst red. marty.
z podziwianiem madonny to jest jak z tymi wąsami w ostatnim czasie.
PS
[8 września 2009]
Polemizowałbym jednak z wizerunkiem Madonny jako "tej-mądrzejszej-niż-wszyscy-myslimny", który wyłania się z tekstu. O ile jej status królowej jest niekwestionowany, należałoby pamiętać, że w przypadku artystów pokroju Madge mówimy o performerach poruszających się w niezwykle sztywnej konwencji. Popkulturowa IKONA jest zawsze skazana na operowanie uproszczeniem, spłycaniem przekazu i intencjonalnym obcinaniem treści, które mogłyby odebrać przekazowi właśnie ten masowy (populistyczny) sznyt. W Bukareszcie Madonna mówiła o "dyskryminacji ROMÓW i CYGANÓW", co rewelacyjnie oddaje nie ciężar gatunkowy jej słów, ale ignorancję, niedoinformowanie i powierzchowność opinii, które mogą egzystować w tej "masowej" przestrzeni (przypuszczam też, że Madge nie jest znawcą problematyki rumuńskich stosunków społecznych i już z tego powodu jej wypowiedź skazana była na kuriozalność - niezaleznie czy faktycznie tych przysłowiowych "romów i cyganów" się dyskryminuje czy nie!).

Madonnę można (należy?) kochać jako królową wąskiej kategorii, ale sugerowanie, że ona jest "czymś więcej" wydaje mi się tak samo bezpodstawne jak narzekanie, że "jest tylko tym czym jest".
Gość: krwki
[8 września 2009]
fajny tekst, w pracy i z szefowa za plecami a chcialem doczytac ;)
lukas
[8 września 2009]
Mnie zastanawia jedno, u części środowiska muzycznego (mojego pokolenia). Bono działa na rzecz Afryki - trzeba wyśmiać. Pani Ciccione zwraca uwagę na te problemy - chluba inicjatywa. Radiohead udzielają się ekologiczno-społecznie i mówią żeby przyjść na koncert pieszo - co w tym śmiesznego?

Śmieszna jest ta "selekcja postaw". Jednych popieramy i chwalimy, innych wdeptujemy w ziemię. Widać to też dobrze na przykładzie lansowania dawniej modnych zespołów (choć tu bardziej się przemilcza jedną stronę) - naprawdę nie mam pojęcia dlaczego część jest hype'owanych, podczas gdy o innych, grających w tej samej estetyce nawet się nie wspomina. Zróbcie sondę wśród swoich znajomych nie czytających Scr, Porcys'a i reszty, nie obracających się w tych kręgach, sondę pt. "Wskaż różnice pomiędzy Papa Dance a Modern Talking", a rozjaśni się o co mi chodzi.
pszemcio
[8 września 2009]
zajebisty tekst, zajebisty
Gość: alex
[8 września 2009]
tl; dr

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także