Passion Pit / Paper Route / Cale Parks
Bowery Ballroom, Nowy Jork - 4 lutego 2009
Szaleństwo wokół grupy Passion Pit jest doprawdy niezwykłe i zastanawiające. Grupa ma koncie zaledwie krótką EP-kę o jeden singlowy utwór, a już zasłużyła sobie na koncert w jednej z większych nowojorskich sal koncertowych - Bowery Ballroom. Co więcej - koncert w charakterze gwiazdy. Co jeszcze więcej - koncert wyprzedany do ostatniego miejsca na długo przed tym, kiedy miał się odbyć. Nic dziwnego - o grupie pozytywnie wypowiada się większość muzycznych blogów, oficjalne gazety też nie szczędzą jej pochwał.
No i jeszcze jedno - zespół gra ciekawą i dość oryginalną, choć może niekoniecznie porywającą muzykę. Jednym słowem wszystko jest jasne - to właśnie ten zespół będzie „next big thing”, o którym w tym roku będzie się mówić równie dużo i dobrze jak w ubiegłym o MGMT. Zanim jednak kilkaset nowojorskich fanów mogło się przekonać, na co stać na żywo ich przyszłych ulubieńców, najpierw wystąpiło dwóch - niezbyt dopasowanych stylistycznie do gwiazdy wieczoru - wykonawców.
Zaczął Cale Parks. To singer/songwriter, który w przeciwieństwie do stereotypu, który się wiąże z tym pojęciem, ani przez moment nie miał podczas swego koncertu gitary w ręku i nie śpiewał zmęczonym głosem spokojnych ballad. Jego instrumentarium składało się z dwóch werbli i całej masy elektroniki. Parks z upodobaniem zapętlał wygrywane przez siebie rytmy, generował melodie za pomocą samplera, a potem wykrzykiwał na tym muzycznym tle swe dające do myślenia teksty. Przy tym ani na chwilę nie przestawał tańczyć w dość niezwykły i bardzo dynamiczny sposób.
Po jego krótkim i bardzo ciepło przyjętym przez publiczność występie, przyszedł czas na zespół Paper Route, który okazał się zaskakująco ciekawy. To nadzwyczaj młoda grupa - sądząc z wyglądu, większość jej członków dopiero co przestała być nastolatkami. Chłopcy przedstawili ponad pół godzinny zestaw bardzo mocnych, chłopięco naiwnych piosenek, nawiązujących w pomysłowy sposób do klasyki indie rocka. Wszystkie opierały się na solidnym fundamencie, tworzonym przez bardzo zgraną sekcję rytmiczną. Na tym tle muzycy tworzyli swoje smutne, bogate pod względem brzmieniowym, ale jednocześnie niezwykle przystępne i przebojowe piosenki za pomocą dwóch gitar i dwóch zestawów klawiszy. Całości dopełniały solidnie zarysowane linie wokalne, wykonywane na przemian przez kilku członków grupy oraz ich spontaniczne, pełne bezceremonialnej radości z grania przed tak dużą publicznością, zachowanie. W pewnym sensie występ tej grupy przywodził na myśl koncerty takich formacji jak Pela czy Manchester Orchestra - choć ich muzyka jest bardzo różna, łączy je swoista solidność wykonania, a przede wszystkim - stopień szczerego zaangażowania muzyków w to, co robią.
I choć wszyscy czekali już przecież na gwiazdę wieczoru, publiczność z wyraźnie widoczną przyjemnością wysłuchała tego koncertu do końca i nagrodziła muzyków potężnymi oklaskami.
Ale i tak nie mogły się one równać z przyjęciem, które widzowie zgotowali na dzień dobry grupie Passion Pit. Muzycy pojawili się na scenie w zadziwiająco dużym, pięcioosobowym składzie, dzięki czemu bardzo surowa pod względem brzmieniowym na płycie muzyka zabrzmiała dużo bardziej żywo i naturalnie. A przede wszystkim - o wiele bardziej rockowo. Niezmienne pozostały tylko taneczne rytmy, znakomite melodie i zupełnie niezwykły głos wokalisty i lidera grupy, Michaela Angelakosa. Pierwszy, nowy utwór muzycy potraktowali ewidentnie jako rozgrzewka, a potem zaczęło się na dobre. Jako drugi w programie pojawił się najlepszy chyba z nagranych do tej pory utworów - otwierający epkę przebój „I've Got Your Numer” (był to zresztą jeden z nielicznych utworów z EP-ki, które zabrzmiały tego wieczoru - znaczną większość repertuaru stanowiły premierowe kompozycje). To co wydarzyło przez kolejne cztery minuty było najlepszym uzasadnieniem całego zamieszania wokół zespołu: na pierwszy plan wysunął się rytm - wszyscy członkowie grupy, wsparci na dodatek przez Cale'a Parksa, który nieoczekiwanie pojawił się na scenie, wzięli do ręki najróżniejsze instrumenty perkusyjne: pałeczki do perkusji, tamburyna, grzechotki. I zaczęło się prawdziwe szaleństwo - za chwilę cała sala podskakiwała w tym samym rytmie, a Angelakos śpiewał swój smutny tekst o łzach jak diamenty. Jeśli to kogoś - całkiem dosłownie i zupełnie w przenośni - nie poruszyło, musiał być chyba głuchy. Przez kolejne kilkanaście minut muzycy udowadniali, że tak dobrych piosenek mają w zanadrzu jeszcze sporo, a zapowiadana na trzy miesiące po koncercie płyta, ma wielkie szanse stać się jednym z największych przebojów tego roku. W wersji koncertowej muzyce zespołu znacznie bliżej było do mocnego, uwodząco rytmicznego dance punka niż do surowych brzmień znanych z debiutanckiej EP-ki. Jeśli podczas nagrywania pełnowymiarowego materiału zespół osiągnie podobną energię, to z pewnością będzie bardzo mocną płyta. Angelakos ani przez chwili nie tracił kontroli nad tym, co się działo na scenie, dodając do tego smakowitego tortu słodką wisienkę w postaci swego niezwykłego głosu. Koncert trwał skandalicznie krótko - tylko niewiele ponad pół godziny, ale inaczej być chyba nie mogło w przypadku grupy, która istnieje od kilku miesięcy i ma na koncie zaledwie kilkanaście minut nagranego materiału. Ale nie ma wątpliwości, to właśnie ten zespół będzie tegorocznym MGMT.