Jarocin Festiwal 2009 - dzień trzeci
Jarocin - 19 lipca 2009
Śmieszna sprawa z tym Jarocinem. Wystarczył rzut oka na line-up lub choćby, jak w moim przypadku, jeden dzień na festiwalu, by zorientować się, że coś tu nie gra albo inaczej – że współgra coś, co nie powinno, bo w tym przeuroczym skądinąd miasteczku jakimś cudem koegzystują zjawiska kulturowe oddalone od siebie o lata świetlne i zarazem skrajnie niekompatybilne publiczności. Przysłowiowe „różowe rurki”, którym wydawało się, że Jarocin to wybieg dla modelek i dla których koncerty IAMX i Editors były po gigu Crystal Castles wydarzeniem lata; „prawdziwe” indie-dzieciaki, dla których liczyła się tylko jedna grupa – Animal Collective; ponura drużyna die-hardów Bad Brains; no i wreszcie „publiczność Festiwalu w Jarocinie”, niezależnie od rozpiętości wiekowej, grupa stanowiąca kulturowy skansen, ale i wciąż trzon targetu reaktywowanej przed kilkoma laty imprezy. Na czele tego bigosu lider Much, Michał Wiraszko, który na swój sposób próbuje wymyślić na nowo Jarocin i choć trudno powiedzieć czy mu się uda – zwłaszcza że tegoroczna edycja to swego rodzaju poczwarka – to jednak wypada trzymać kciuki.
Punx not dead, wiadomo, ale na żywo wyglądało to mniej romantycznie niż sobie pierwotnie wyobrażałem. Kompletnie pijane i hałaśliwe hordy leżące odłogiem na chodnikach, ławkach i trawnikach zwlekały się co jakiś czas z podłoża z pakietem roszczeń, wysuwanych w kierunku każdego potencjalnego dawcy pieniędzy/alkoholu/papierosów. Uważam, że to nie jest fajne. Poza tym żywiłem, jak mi się wydaje, całkiem uzasadnione obawy, że mój brat, ubrany w urodzinową koszulkę, przedstawiającą wyszywanego, białego, puchatego pudla na bladoniebieskim tle, stanowił potencjalnie czynnik kryminogenny, ale wszystko dobrze się skończyło i bezpiecznie dotarliśmy na teren festiwalu.
Chociaż przywykłem już do obecności Marii Peszek w polskiej przestrzeni około-kulturalnej i raczej skutecznie się na nią uodporniłem, muszę przyznać, że jej występ na żywo na nowo zdefiniował dla mnie sens słowa „żenada”. Ale publiczności się podobało – rodzicom, bo mogli na chwilę odetchnąć i ich pociechom, bo wśród dorosłych i poważnych artystów tegorocznej edycji festiwalu w końcu znalazł się ktoś, kto je zaciekawił i rozweselił, z wprawą i werwą godną Majki Jeżowskiej. Szkoda tylko, że po jakimś czasie Peszek zdecydowała się poszerzyć repertuar śmiesznych rymowanek o wrzaski i skowyt, stopniowo tracąc kontakt z najmłodszą częścią widowni. Niedobrze, że takie postaci publicznie namaszcza człowiek, którego Polacy uważają za największy w kraju autorytet. Zespół The (International) Noise Conspiracy miał ułatwione zadanie, bo na tle Marii Peszek nawet Feel stanowiłoby miłą odmianę, ale jakoś nie porwał mnie ten ich mało odkrywczy hard rock. Zresztą nie tylko muzyka mocno trąciła myszką, ale i zachowanie sceniczne „pozytywnie zakręconego” wokalisty, który na tle nieporuszonej, nie licząc małego stadka pogujących, publiczności bawił się w podrzucanie i łapanie mikrofonu, walkę ze statywem, dzikie podskoki, wojenne okrzyki i inne takie rockowe rytuały. No ale cóż, widocznie nie każdy Szwed zostawił serce na Balearach.
Całe trzydziestolecie Tiltu przesiedziałem w ogródku piwnym, ale i tak dzięki festiwalowemu nagłośnieniu mogłem posłuchać sobie tekstów o Babilonie i ogólnoświatowej rewolucji. Ja rozumiem, że kiedyś Jarocin był miejscem, w którym pokazywało się środkowy palec PRL-owi i że to w jakimś sensie zobowiązuje, ale pozowanie na żywą antytezę wszechogarniającej KOMERCJI i ZAKŁAMANIA jest po prostu śmieszne. Najgorsze jest to, że ten skrajny infantylizm jest utożsamiany przez wielu z autentycznością, bo wciąż pokutuje powszechny pogląd, że muzyka rozrywkowa – jak to ujęła Marta Słomka – zwłaszcza w „rockowej” odsłonie za sprawą nieśmiertelnych stereotypów i skostniałego myślenia [...] skazana jest na egzystencję w symbiozie z „wiarygodnością i ważnym przesłaniem”. Strasznie zdewaluowana zrobiła się ta legenda. Koncert bezdyskusyjnej gwiazdy wieczoru, Kazika, wyssał z ludzi resztki energii, na co bardzo liczyłem, bo to pozwalało sądzić, że na Animal Collective nie będzie przypadkowych niedobitków. I rzeczywiście, podczas gdy Kazik, jak to Kazik, dreptał nerwowo po scenie, publiczność wyszalała się na amen i gdy było już po wszystkim poczęła stopniowo opuszczać teren festiwalu.
Frekwencyjnie Animal Collective przegrali nie tylko z Kazikiem, ale i z Marią Peszek, co chyba nikogo specjalnie nie zmartwiło, bo i tak udało się co najmniej powtórzyć wynik z katowickiej Hipnozy. Zrobiło się bardzo kameralnie i nawet duszne, bagienne wyziewy, wydobywające się ze stratowanej nawierzchni, jakoś tak przestały przeszkadzać. Trzy stanowiska uginające się pod ciężarem elektroniki i udekorowane prześcieradłami z artworkiem „Merriweather Post Pavillion” prezentowały się raczej mało rockowo, przywodząc na myśl uwspółcześnioną wersję Kraftwerk. Zresztą sam występ też balansował na styku koncertu i setu, będąc czymś w rodzaju przepustki do studia, gdzie Animal Collective na żywo remiksują własne utwory i łączą je kapitalnymi improwizacjami w jedną, esencjonalną całość. Geologist, Avey i Panda sprawiali wrażenie dzieciaków do granic możliwości podjaranych swoimi drogimi zabawkami i możliwością wspólnego grania, dla których czas i miejsce nie grają roli, i którym nie robi różnicy czy słucha ich tysiąc osób czy trzynaście. Jak na mój gust troszkę zbyt schematycznie i niemrawo zabrzmiało wykonanie „Summertime Clothes” i „My Girls”, ale poza tym nie mam uwag, wątpliwości ani pytań. Absolutny highlight wieczoru stanowiło genialne, rozwleczone do granic możliwości wykonanie „Fireworks”, z przepiękną, minimalistyczną, hmm, solówką gitarową Avey’a, i rozszalałym Pandą na perkusji. Gdyby nie zagrali już nic więcej, to i tak warto byłoby tu jechać przez pół Polski, ale zostało jeszcze kilka królików w kapeluszu – publiczność zahipnotyzowana głosem Pandy, podczas „Comfy In Nautica”, czy choćby pulsujące, transowe „Brother Sport” na koniec.
„To jest do zrobienia” – stwierdził Michał Wiraszko, rozbudzając nadzieje, ale po chwili okazało się, że jednak bisu nie będzie z przyczyn niezależnych od organizatorów i samego zespołu. Troszkę spłoszony Geologist rzucił tylko do mikrofonu, że przeprasza i bardzo dziękuje, ale i tak miałem wrażenie, że Panda tuż po „Brother Sport” zaczął się powoli pakować. No nieważne, koncert był czymś tak kompletnym, że nie drążyło mnie uczucie niedosytu, więc dałem spokój z teoriami spiskowymi. Poza tym nie ma co siać fermentu; Wiraszko zasłużył na ciepłe słowa, choćby dlatego, że chce mu się tworzyć alternatywę dla oferty hegemona indie, Artura Rojka. Obu wypada życzyć powodzenia.
Komentarze
[13 sierpnia 2009]
@xxx
brak słów.
[25 lipca 2009]
Faktycznie, drugi Open'er nie jest nikomu szczególnie potrzebny. Zwłaszcza, że Alter Art ma jeszcze Selector Festival, czy jak to się tam nazywa.
@xxx, mroo
"Czas pokaże".
@tele morele
Jasne, to było "Summertime Clothes" na żywo, co samo w sobie jest FAJNE, ale trochę brakowało mi jakiegoś takiego "pierdolnięcia".
[25 lipca 2009]
[25 lipca 2009]
[24 lipca 2009]
[24 lipca 2009]
Inaczej z Jarocina zostanie tylko skansen z alkopunkami w rowach i na chodnikach, którym takie rozwiązanie z pewnością będzie odpowiadać.
[24 lipca 2009]
[24 lipca 2009]
[24 lipca 2009]