Morrissey / Doll And The Kicks

Columbiahalle, Berlin - 12 czerwca 2009

Zdjęcie Morrissey / Doll And The Kicks - Columbiahalle, Berlin

Do ostatniej chwili nie wiadomo było, co się wydarzy: coraz głośniejsze plotki o wycofywaniu się z aktywnej działalności koncertowej i kilka odwołanych w ostatniej chwili występów, budziły niepokój fanów, którzy setkami docierali do Berlina z całych Niemiec i połowy Europy. Więc kiedy punktualnie o godz. 21 Morrissey wybiegł zza kulis na scenę, uśmiechnięty i pełen energii, kilkutysięczny tłum zgromadzony w Columbiahalle przywitał go prawdziwą eksplozją aplauzu.

- Może, koniec końców, jestem jednak Niemcem? - przywitał się artysta, mając zapewne w pamięci, że Berlin zawsze przyjmuje go szczególnie gorąco. I zaczęło się: ze sceny brzmiał jeden przebój za drugim, a pod nią w zgodnym rytmie falowała typowa, choć na pierwszy rzut oka bardzo zaskakująca, morrisseyowska publiczność. Bo gdzie indziej niż na koncercie tego artysty zobaczyć można bujających się ramię w ramię: rachitycznych indie-kids, rosłych skinów i śmiertelnie przeciętnych normalsów. Koszulkę z wizerunkiem artysty miał prawie każdy, na wielu ramionach dostrzec można było tatuaże z jego twarzą, nie brakowało też fanów, którzy do swojego faworyta upodobnili się niemal całkowicie.

Repertuar tego koncertu był niemal wymarzony - artysta wybrał ze swego przebogatego wszak dorobku w zasadzie same znakomite utwory. Sporo było oczywiście piosenek z najnowszego, promowanego na tej trasie albumu, „Years Of Refusal”. Obok tych, których wybór był dość oczywisty, np. dwóch tworzących pewną całość deklaracji odejścia od miłosnych związków z innymi ludźmi („I'm Throwing My Arms Around Paris” i „I'm OK By Myself”), nie zabrakło choćby potencjalnie mało przebojowego utworu „When Last I Spoke To Carol”, który na żywo sprawdził się znakomicie, ozdobiony znakomitym wstępem, zagranym przez Boza Boorera na gitarze akustycznej.

Ze swej wcześniejszej solowej twórczości artysta wybrał sporo utworów dynamicznych i przebojowych - nie mogło przecież zabraknąć wielkich hitów: „Irish Blood, English Heart” czy „The World Is Full Of Crashing Bores”. Największą niespodziankę sprawił jednak Morrissey tym, którym najbliższą jest jego wczesna twórczość - ta, przygotowywana jeszcze w barwach zespołu The Smiths. Nie dość, że starych piosenek było wyjątkowo dużo, zabrzmiały prawie wszystkie wielkie przeboje dawnej grupy wokalisty. Publiczność wyła z zachwytu od pierwszych faktów takich piosenek jak: „Ask”, „Girlfriend In A Coma” czy „Some Girls Are Bigger Than Others”. Ale nawet to nie był jeszcze koniec niespodzianek. Nie zabrakło bowiem także jednego z najbardziej porażających utworów z tego okresu, piosenki „How Soon Is Now”, która zabrzmiała tym razem z poważnie zmienionym, mocno złagodzonym tekstem. Wykonanie znacznie wydłużonej wersji tego utworu było zresztą dość niezwykłe: pod koniec, gdy perkusista z całą siłą walił w ogromny gong, Morrissey położył się na scenie i zwinął do pozycji embrionalnej, kryjąc głowę w dłoniach.

Bohater wieczoru był wyraźnie w świetnej formie wokalnej i w znakomitym humorze: w krótkiej przerwie między utworami, tuż po zmianie przepoconej koszuli, podszedł do skraju sceny i zaczął konwersować z publicznością.

- Jak się bawicie? - zapytał.

- Świetnie, ale mam siniaki wielkości talerzy - odpowiedział jeden ze zgniecionych pod barierką fanów.

- Ale przynajmniej było warto? - zapytał z nadzieją Morrissey, na co setki ludzi odpowiedziały głośnym: „tak!”.

Kolejni fani zapewniali artystę, że kocha go Szwecja i Australia, aż wreszcie usłyszał, że „Polska na ciebie czeka”. „Wiem, będziemy tam niedługo” - odparł bez namysłu Morrissey. Przez pół koncertu jeden z fanów trzymał nad głową transparent z napisem „Let me kiss you”, a kiedy zabrzmiały pierwsze takty tego właśnie utworu, aplauz był nieco większy niż przy innych piosenkach. Ale prawdziwe apogeum osiągnął, gdy wokalista zerwał z siebie koszulę i końcówkę zaśpiewał z nagim torsem.

Na finał muzycy zostawili oczywiście kolejny z morrisseyowskich manifestów, „I'm OK By Myself”, zwieńczony absolutnie brawurową, rozwichrzoną solówką na gitarze basowej - w wersji studyjnej niestety dość brutalnie wyciszoną, zanim się jeszcze na dobre zacznie. Kiedy tylko ucichło echo ostatniego dźwięku, muzycy ukłonili się szybko i zniknęli ze sceny, choć przecież dla wszystkich było jasne, że jeszcze na nią wrócą. I rzeczywiście - za chwilę byli z powrotem. Morrissey, najwyraźniej zainspirowany weimarską tradycją Berlina, wchodził, nucąc słynny temat z filmu „Cabaret”. Bis okazał się krótki, ale trafiony w dziesiątkę - utwór „First Of The Gang To Die” był świetnym, mocnym akordem na zakończenie tego wyśmienitego występu.

Przed gwiazdą wieczoru zaprezentował się jeszcze zespół Dolls And The Kicks. Wiadomo nie od dziś, że otwieranie koncertów Morrisseya jest zadaniem tyleż prestiżowym, co niewdzięcznym. Tłum czeka tylko na swego idola, ten z kolei bezlitośnie wyrzuca z trasy za najmniejszą niesubordynację. Presja jest potężna, nic więc dziwnego, że czwórka młodych Anglików sprawiała wrażenie raczej spiętych. Perkusista robił, co mógł, niemal wyskakując zza swojego instrumentu, gitarzyści efektownie wydzierali się w chórkach, a wyzywająco ubrana wokalistka szalała po całej scenie, ale efekt był raczej marny.

Nikomu to bynajmniej nie przeszkadzało. Wszyscy czekali na koncert gwiazdy, mając nadzieję, że będzie znakomity. I w tej kwestii nie zawiedli się akurat ani trochę.

Przemek Gulda (18 czerwca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: jacek
[9 marca 2010]
morrissey, morrissey. morrissey, moooorrrisseeeeey !!!!, i jeszcze raz............ :)
Gość: mozzer
[19 czerwca 2009]
i just adore him

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także