The Dandy Warhols
Kentish Town Forum - 1 grudnia 2003
"An evening with The Dandy Warhols" - tak napisane było na bilecie, który dwa tygodnie wcześniej nabyłem w kasie biletowej Astorii. Nie chodziło tu jednak o spędzenie wieczoru w towarzystwie opowiadających życiowe historie członków zespołu, czy też wspólne oglądanie kaset wideo. "Wieczór z..." - pod takim hasłem grupa The Dandy Warhols odbyła mini-trasę koncertową po Wyspach, trasę, na którą nie zaprosiła żadnego zespołu supportującego, aby móc zagrać specjalnie długi set. Trzy godziny z ulubionym zespołem to gratka dla każdego fana. Tak się składa, że jestem zagorzałym wielbicielem The Dandy Warhols. Czy więc mogłem przepuścić taką okazję?
Na scenę wyszli punktualnie o dwudziestej. Wyszli i od niechcenia zaczęli grać Not If You Were The Last Junkie On Earth, będącego notabene jednym z największych ich przebojów. Przez pierwsze kilka utworów zespół sprawiał wrażenie nieobecnego, również i na mnie dźwięki We Used To Be Friends i Bohemian Like You średnio podziałały. Być może dlatego, że sala Forum składa się z dwóch poziomów, mój bilet, o czym dowiedziałem się dopiero przy próbie wejścia na salę, ważny był na balkon. Zająwszy miejsce na balkonowej kanapie poczułem się jak widz festiwalu w Opolu. Kosmiczny dystans dzielący mnie od sceny (na oko jakieś 25 metrów) sprawił, że ani nie ogłuchłem na półtora dnia jak po Jetplane Landing, ani nie mogłem z bliska zobaczyć, czy Courtney rzeczywiście był pod wpływem. Bo gadał tak, że go zrozumieć nie mogłem.
Po solidnej dawce hitów, przyszedł czas na dwie mielizny z nowej płyty. Plan A i długaśny (You Come In) Burned. Holstrom odstawił gitarę i wziął się za syntezatory, Taylor wybijał rytm na dwóch mini-werblach, nie przekonało to jednak zgromadzonych. To nie na takie Warhols czekaliśmy. Nagle jednak wszystko się odmieniło. Wszystko za sprawą jednego utworu. Obydwaj gitarzyści znowu wzieli do ręki gitary i w niesamowicie głośny sposób zagrali trzy riffy, które wszyscy znają. Boys Better sprawił, że nawet tym na balkonie (czytaj: mnie) zaczęło się podobać. I właściwie podobało się już do końca. A powód tego był prosty. Nie wiem co The Dandy Warhols myślą o swojej nowej płycie z perspektywy pół roku od jej wydania, lecz defakto poza trzema wyżej wymienionymi, You Were The Last High i Dandy Warhols Love Everyone nowa płyta nie pojawiała się najczęściej. Tego dnia rządziły The Dandy Warhols Come Down z 1998 i Thirteen Tales From Urban Bohemia z 2000. A że trzy godziny to sporo czasu, doczekałem się właściwie wszystkiego co znam i lubię.
Najlepiej wypadł Horse Pills. Okraszony solidną dawką stroboskopu z pewnością zadowolił wszystkich dzielnie walczących pod sceną. Podobać się mogło również akustyczne wykonanie Everyday Should Be A Holiday czy dość charcząca wersja Hard On Jesus. Choć Dandy Warhols na scenie okazali się być dość zachowawczy (gdzie te czasy kiedy Zia zrzucała koszulkę... ;) ), jednak repertuar wynagradzał wszystko. Świetnie wypadały nastrojowe momenty - wyciszony do ostatniego dźwięku Mohammed czy klimatyczny Green. Była nawet wycieczka do pierwszej płyty - It's a Fast Driving Rave-Up, oraz zakwaszona interpretacja kolędy Little Drummer Boy. Kiedy po ostatnim utworze męska część Warhols opuściła scenę, Zia z piwem w ręku podeszła do mikrofonu i zaśpiewała piosenkę, mogącą z pewnością znaleźć się w programie "Od Przedszkola Do Opola". I choć każda trzeźwa pięciolatka zrobiłaby to lepiej, wszystkim się podobało. Mineły dwie minuty i ponownie zobaczyliśmy resztę grupy. "A teraz trochę country" - powiedział Courtney i zagrali Country Leaver. I to był koniec koncertu.
Spojrzałem na zegarek. Była za piętnaście jedenasta. Grali dwie godziny czterdzieści pięć minut, chociaż i tak zabrakło takich hitów jak Get Off, Be-In czy Nietsche. Jeśli więc kiedykolwiek, którykolwiek ze screenagersowych obrońców Kultu, każe mi wymienić chociaż jeden nowy zespół, który jest w stanie dać trzygodzinny koncert, odpowiem mu jasno i wyraźnie: The Dandy Warhols.