Dark Was The Night

Radio City Music Hall, Nowy Jork - 3 maja 2009

Zdjęcie Dark Was The Night - Radio City Music Hall, Nowy Jork

Historia tego niezwykłego koncertu jest dość długa i zaczyna się dwadzieścia lat temu, gdy wydana została pierwsza płyta z cyklu „Red Hot” - była to wspólna inicjatywa kilku muzyków i organizacji, której celem było zebranie pieniędzy na walkę z AIDS. Pomysł okazał się na tyle dobry, że w kolejnych latach wielokrotnie go powtarzano - co roku ukazywała się następna składanka z tego cyklu, a pojawiały się na nich niepublikowane wcześniej utwory wykonawców, reprezentujących najróżniejsze generacje i środowiska, grających wszystkie chyba możliwe gatunki. Na potrzeby kolejnych edycji cyklu powstawały specjalnie pisane piosenki, nagrywane często wspólnie przez artystów, którzy nigdy wcześniej nie pracowali razem. Dodatkową atrakcją były specjalne koncerty, promujące kolejne płyty i inne działania na pograniczu sztuki i filantropii. Do dziś wszystkie przedsięwzięcia objęte wspólnym hasłem „Red Hot” przyniosły, jak szacują organizatorzy, około 10 milionów dolarów zysku, w całości przeznaczonego na badania nad AIDS.

Najnowszą, dwudziestą płytową składanką z tego cyklu, wydaną kilkanaście tygodni przed koncertem, był dwupłytowy album, zatytułowany „Dark Was The Night”, na którym znalazły się - zgodnie z niepisanymi zasadami tej serii - nie publikowane wcześniej nagrania, przygotowane przez całą śmietankę tej najbardziej wyrafinowanej części amerykańskiej sceny niezależnej. Płyta została przyjęta bardzo ciepło, nic więc dziwnego, że organizatorzy akcji postanowili pójść za ciosem.

W tym momencie do akcji wkroczyli dwaj bracia grający w zespole The National, Bryce i Aaron Dressnerowie. Postanowili zorganizować koncert, podczas którego na scenie pojawiłaby się choćby część artystów, biorących udział w przygotowywaniu płyty. Dałoby to im rzadką, a może wręcz niepowtarzalną okazję, żeby zaprezentować swe utwory na żywo.

Miejsce koncertu wybrano bardzo niezwykłe, Radio City Music Hall - jedną z najbardziej prestiżowych sal koncertowych Nowego Jorku, a w zasadzie - całego świata. Samo w sobie robi ona spore wrażenie: to gigantyczna sala z wielką sceną i ogromną widownią z trzema balkonami. Na wyściełanych eleganckim, czerwonym pluszem siedzeniach zasiąść może sześć tysięcy osób. I niemal tylu właśnie wielbicieli dobrego, alternatywnego grania zgromadziło się tego nieprzyjemnego, deszczowego i zimnego wieczoru w Radio City Music Hall, żeby posłuchać tego, jedynego w swoim rodzaju, koncertu, a zarazem - kupując bilet - dołożyć swoją cegiełkę do funduszu wspierania badań nad AIDS.

Kiedy po trzecim dzwonku majestatycznie uniosła się kurtyna, tak wielka, że można by nią chyba bez problemu przykryć boisko do koszykówki, na scenie stali muzycy grupy The Dirty Projectors. Przywitani gorącym aplauzem rozpoczęli swój krótki występ, podczas którego zabrzmiało kilka piosenek z ich najnowszej płyty. Nie mogło zabraknąć oczywiście utworu, który muzycy zamieścili na składance „Dark Was The Night”, piosenki „Knotty Pine”. W wersji studyjnej była ona nagrana z udziałem Davida Byrne’a, nikogo więc nie zdziwiło, że wślizgnął się on na scenę, wywołując oczywiście owację publiczności. Elegancko ubrany muzyk wyglądał przy grupie hipsterów w podartych ciuchach z najtańszego vintage shopu jak ktoś z zupełnie innej bajki. Ale widać było, że na płaszczyźnie artystycznej, między tymi artystami nie ma żadnej bariery. Udowadnianiu tej tezy służyć ma zresztą przecież składanka, która stała się powodem zorganizowania tego koncertu. Dalsza część wieczoru obfitowała w tego typu sytuacje - zapowiadane i całkowicie zaskakujące muzyczne kolaboracje twórców, których na jednej scenie zobaczyć właściwie nie sposób.

Jedną z nich przyniosły już następne minuty - choć na scenie zainstalowali się muzycy grupy The National, nie było wśród nich wokalisty grupy, Matta Berningera. Przed mikrofonem pojawiła się za to Shara Worden, liderka projektu My Brightest Diamond, żeby wykonać piosenkę, którą zamieściła na „Dark Was The Night”, „Feeling Good”. Ukłoniła się, uśmiechnęła i ustąpiła miejsca Berningerowi.

Występ The National zaczął się najpiękniej jak mógł: wydłużoną, jeszcze smutniejszą niż na płycie piosenką „Slow Show”. Kiedy pod koniec wokalista grupy, przy delikatnym akompaniamencie fortepianu, szeptał do mikrofonu słowa: „zanim cię ujrzałem, śniłaś mi się przez dwadzieścia dziewięć długich lat”, łzy same płynęły do oczu. Potem grupa, wspierana przez cały zastęp dodatkowych muzyków, m.in. sporą sekcję smyczkową, zaprezentowała dwie premierowe kompozycje, z przygotowywanej właśnie płyty i utwór, który znalazł się na składance, która była bohaterką wieczoru: „So Far Around The Bend”.

Na koniec zabrakło może jeszcze tylko stałego elementu zamykającego zwykłe koncerty zespołu - poruszającej do łez piosenki „About Today”, ale tego byłoby już za wiele, a wymogi tego niezwykłego koncertu były nieubłagane. I tak było przepięknie. Wiadomo przecież nie od dziś: ci muzycy są dwa razy mniej modnie ubrani niż ich rodacy z Interpolu, dwa razy starsi niż Anglicy z White Lies, ale żaden z tych i wielu innych zespołów nie ma co nawet stawać z nowojorczykami w szranki w kwestii grania przejmująco smutnych i bardzo dających do myślenia indie rockowych piosenek ze znakomitymi tekstami. Ten, z konieczności, bardzo krótki występ w pełni to potwierdził.

Nim publiczność zdołała ochłonąć, na scenie pojawił się duży, niemal bigbandowy skład, złożony po części z członków wszystkich występujących tego wieczoru zespołów. Na środku sceny stanął elegancko ubrany mężczyzna i dopiero pierwsze takty utworu pozwoliły rozpoznać któż to taki - w tym iście wieczorowym stroju stał nie kto inny jak Dave Sitek, siła napędowa kultowej już dziś grupy Tv On The Radio. Dopiero na żywo było widać jak karkołomnego zadania podjął się ten artysta, najlepiej czujący się z tyłu, za plecami swych kolegów z grupy, albo w zaciszu studia, gdzie produkuje płyty dla innych artystów. Stojąc w środku reflektorów i wykonując piosenkę, „With A Girl Like You” z repertuaru grupy The Troggs, która ewidentnie przerastała jego skromne możliwości głosowe, czuł się wyraźnie nieswojo. Ale publiczność okazała się wspaniałym sprzymierzeńcem w tej walce z muzyczną materią, przyjmując ten występ z ogromnym aplauzem. Sitek uśmiechnął się z wdzięcznością i usunął się w cień.

Jego miejsce pewnym krokiem zajął artysta, który tego wieczoru pojawiał się na scenie wielokrotnie, prawdziwy weteran współpracy z inicjatywą „Red Hot”, którego piosenki pojawiały się prawie na każdej jej edycji, David Byrne. Traktowany w Nowym Jorku jako jeden z ojców założycieli sceny alternatywnej, każdym swym pojawieniem się przed mikrofonem wywoływał burzę oklasków.

Dodatkowym uzupełnieniem programu wieczoru były wyświetlane na wielkich ścianach wizyjnych po obu bokach sceny teledyski i krótkie dokumenty, powstające w ramach projektu „Red Hot”. Niektóre budziły szacunek - np. „balowy” teledysk do piosenki Sinead O'Connor, inne wywoływały w pełni zamierzony uśmiech - tak było choćby w przypadku unikalnego, celowo kiczowatego do bólu wideoklipu z udziałem Debbie Harry i Iggy'ego Popa.

Druga część koncertu zaczęła się od sporej niespodzianki. Choć zapowiedziany został występ Bon Ivera, na scenie zaczęło się montować kilku muzyków. Okazało się, że ten wokalista, znany z minimalistycznych aranżacji i wyciszonego, prawie nieobecnego akompaniamentu, występuje dziś w pełnym, rockowym składzie o mocnym brzmieniu. Ale nie przeszkadza to oczywiście, żeby oryginalny głos wokalisty nadal brzmiał znakomicie i nie pozwalał pomylić jego piosenek z niczym innym.

Jeszcze inaczej zabrzmiały dwie kompozycje, które artysta zaprezentował na koniec swojego krótkiego występu. W pierwszej wspomogli go muzycy grupy The National - szczególnie niezwykle zabrzmiało zestawienie bardzo różnych, a jednak pasujących do siebie głosów Berningera i Bon Ivera. Kolejnym gościem, który - nie po raz pierwszy zresztą tego wieczoru - pojawił się na scenie była Shara Worden, wokalistka My Brightest Diamond. Z jej towarzyszeniem, muzyk wykonał swój największy chyba dotychczasowy przebój, kompozycję „Flume”, otwierającą jego debiutancką płytę, „For Emma, Forever Ago”. Piosenka z jednej strony zabrzmiała podobnie jak na płycie - w wyciszony i delikatny sposób. Z drugiej jednak - drugi, kobiecy głos nadał jej zupełnie nowe oblicze.

Zupełnym przeciwieństwem dotychczasowych występów była kilkuminutowa prezentacja Feist. Zapełniona do tej pory prawie przez cały czas muzykami z różnych zespołów scena opustoszała niemal zupełnie - na środku stała tylko wokalistka z gitarą w ręku i śpiewała swoje bluesowo-folkujące ballady. Tylko do wykonania jednej z nich zaprosiła kilku gości z Bon Iverem na czele.

Po kolejnej krótkiej przerwie na scenie pojawiła się kolejna gwiazda wieczoru, Sharon Jones i towarzyszący jej zespół The Dap Kings. I to był fragment tego koncertu, który zupełnie nie pasował do całej jego reszty - artystka i jej grupa przedstawili ognisty występ wypełniony dynamiczną muzyką soul. Było wszystko, co na taki koncert powinno się składać: rozwichrzona sekcja dęta, solidna sekcja rytmiczna i absolutnie niezmordowana wokalistka, szalejąca po całej scenie.

I kiedy wydawałoby się, że to już wszystko, kiedy zgasły wszystkie światła, a publiczność zaczęła się podnosić z miejsc, okazało się, że na scenie pojawili się w komplecie wykonawcy, którzy wzięli udział w koncercie. Wszystko było gotowe do wielkiego finału, widzowie zastanawiali się tylko, co nim będzie. Z tłumu muzyków do mikrofonu przebił się jeden z braci Dressnerów i powiedział, że w związku z przypadającymi tego dnia, obchodzonymi uroczyście dużym koncertem w innej części miasta, urodzinami Pete’a Seegera, prawdziwej legendy amerykańskiej muzyki folk, ten wieczór zakończy właśnie jego utwór. I zabrzmiała zagrana w akustycznej, folkowej formule, słynna piosenka „This Land Is Your Land”. I kiedy wydawało się już, że ten wieczór tak się właśnie zakończy, po chwili do akcji ponownie wkroczyła jednak Sharon Jones. Czarnoskóra wokalistka spojrzała się z zabawnie udawanym politowaniem na muzyków, odebrała im mikrofon i ku uciesze publiczności zagaiła: „no tak, podoba mi się wasza wersja, ale co powiecie na moją?”. W tym momencie za swe instrumenty chwycili muzycy The Dap Kings i zaprezentowali porywającą, soulową wariację na klasyczny temat. Trudno było się wręcz zorientować, że to wciąż ta sama piosenka Seegera, tym bardziej, że Jones wykonując wokalne improwizacje, przechodziła samą siebie, a publiczność nie szczędziła jej oklasków. I to był już naprawdę koniec tego niezwykłego wydarzenia.

Przemek Gulda (8 maja 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mikado
[9 maja 2009]
najwyrazniej tylko mnie sluchanie tej, skrajnie nudnej, dwupłytówki wydaje sie strata czasu:\ po takich nazwiskach spodziewalem sie znacznie wiecej:(
Gość: kk
[8 maja 2009]
http://www.youtube.com/watch?v=iXStMkiOeHk

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także