A Camp, Kristofer Aström
Fabryka Trzciny, Warszawa - 17 kwietnia 2009
Nic nie zapowiadało, że w piątkowy wieczór w Fabryce Trzciny zgromadzi się większa liczba widzów. Na początku występu Kristofera Aströma na sali dominowali konsumenci napojów gazowanych okupujący strategiczne miejsca, gdzie można było na chwilę odstawić szklankę. Sympatyczny Szwed próbował nawiązać kontakt z nielicznymi osobami zainteresowanymi jego twórczością poprzez wyrażenie żalu, że jego płyty (a ma ich w dorobku już pokaźną liczbę) nie są dostępne nad Wisłą. Operując jedynie gitarą (na zmianę elektryczną i akustyczną), ku swemu zdziwieniu, zdołał jednak przekonać do siebie zgromadzonych. Utwory z najnowszego albumu „Sinkadus” zostały nadzwyczaj dobrze przyjęte. „Krzysiek” zebrał spore brawa przy okazji „Come Out” i „Blind Motherfucker”, jakkolwiek publiczności najbardziej podobała się kompozycja „Twentyseven” wykonana przy pomocy Emm Gryner - keyboardzistki towarzyszącej A Camp. Aström czmychnął ze sceny po około czterdziestu minutach rzucając w nieprzypominające tłumu zgromadzenie tekst o tym, że gwiazda wieczoru wystąpi za kwadrans. Przyzwoity poziom utworów Szweda pozwolił mu sprzedać po koncercie kilka kopii swojego nowego dzieła. Wśród usatysfakcjonowanych występem Kristofera był także autor tych słów, który poleca zapoznanie się z wersjami piosenek (nieco mniej żywiołowymi od nagrań na żywo) pod tym adresem.
Krótko po dwudziestej pierwszej na scenie przyozdobionej cekinowymi napisami „1699” i „A Camp” oraz starymi lampami z materiałowymi abażurami pojawiła się piątka w składzie Frisk, Larson, Jansson, Gryner i Persson. Nina, która wpadła na scenę ostatnia została przywitana największą owacją. Grupa zaczęła zupełnie oczywiście od „The Crowning”, utworu rozpoczynającego „Colonię” oraz nowego singla „Love Has Left The Room”. Potem usłyszeć można było trzyczęściowy zestaw z pierwszego albumu, przerwany prośbą wokalistki o przerwanie pracy przez fotoreporterów i zaproszeniem do podejścia bliżej skierowanym do publiczności. Pierwszą niespodzianką było pojawienie się w „Golden Teeth And Silver Medals” Kristofera Aströma - artysta dzielnie wsparł bardziej utytułowanych przyjaciół i jego duet z Niną wzbudził spory aplauz. Na reakcję zgromadzonych pod sceną miała też wpływ zdecydowanie bardziej rockowa aranżacja piosenki, bijąca na głowę wersję albumową. Kolejną surpryzą było wykonanie „Charlie, Charlie”, b-side?u „I Can Buy You”. Persson napomknęła, że ktoś wspomniał jej o fakcie popularności covera tego utworu w naszym kraju. Zespół niejako był zmuszony do wplecenia tej piosenki do setlisty. Muzykom sprawiło to jednak nieco kłopotu, gdyż Nathan odłożył bas i przesiadł się na klawisze. Nuty musiał jednak czytać z uprzednio przygotowanego kajeciku. Warszawska publiczność miała zatem niezwykłą okazję usłyszeć ten utwór na żywo.
?rodkowa część show nie obfitowała w porywające wykonania dwóch piosenek z nowej płyty oraz „Algebry”. Żywszą reakcję miłośników talentu muzyków A Camp wywołało dopiero „I Can Buy You” - największy przebój z debiutanckiego krążka. Bardziej rockowo było do rozpoczęcia bisów. Energetyczne wersje „Chinatown” i „My America” były jednak tylko preludium przed apogeum wieczoru. „Stronger Than Jesus” poprzedzony pytaniami skierowanym do tłumu stanowił kulminacyjny moment występu. Nina była ciekawa sympatii publiczności do nieco mniej popularnego od Lennona Nazaretańczyka oraz wyniku ewentualnej walki bokserskiej pomiędzy Nim a Miłością. Podczas pierwszego żądania o ponowne ukazanie się na scenie, dali o sobie znać dość liczni obcokrajowcy zgromadzeni w tylnych rejonach sali, głośno domagając się kolejnych piosenek. Jak się później okazało byli to rodacy artystów - ekipa narobiła trochę tłumu i całkowitą liczbę widzów należy szacować w przedziale 130-150 osób. Wynik całkiem niezły, jeśli weźmie się pod uwagę raczej nikłą popularność projektu postrzeganego jako odprysk The Cardigans oraz bardziej baletową niż koncertową porę show.
Jakkolwiek „Song For The Leftovers” wypadło obiecująco, jednak publiczność żywiej zareagowała na cover „Boys Keep Swinging”, po czym A Camp ponownie zniknęli ze sceny. Osoby mając w zasięgu wzroku setlistę wiedziały jednak, ze to nie koniec, grupa zakończyła wieczór spinając klamrą prezentację „Colonii”, ostatnim w zestawie „The Weed Got Here First”.
Po występie, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią. zespół „starał się wyciągnąć od widzów pieniądze podpisując co tylko publiczność chciała”. Spore zainteresowanie towarzyszyło tej formie promocji tym bardziej, że kilku szczęśliwcom udało się namówić tercet (bębniarz i kaybordzistka nie dostąpili zaszczytu, dzielenia się sławą z Niną, Nathanem i Niclasem) na wspólne zdjęcia.
Koncert niewątpliwie należy zaliczyć do udanych. Dobór utworów był skierowany zarówno do ludzi osłuchanych z twórczością A Camp jak i przypadkowych widzów. Przez mniej więcej półtorej godziny artyści zaprezentowali sporą część swojego niezbyt wielkiego repertuaru. Wydaje się, że przy planowaniu zestawu utworów w kolejnych miastach na trasie korzystne byłoby wzięcie pod uwagę preferencji warszawskiej publiki, która goręcej oklaskiwała piosenki gdzie szybciej posługiwali się strunami Larson i Frisk. Jednak oprócz kilku pozbawionych wyrazu środkowych fragmentów koncertu występ Szwedów został przyjęty bardzo pozytywnie. Nikt nie mógł mieć też zastrzeżeń co do jakości nagłośnienia, a grupa tylko raz miała „ale” odnośnie oświetlenia sceny. Teraz pora poczekać na nową propozycję od The Cardigans i koncert, który zgromadzi zdecydowanie więcej słuchaczy.