Land Of Talk / Of Her And The Snow

Mercury Lounge, Nowy Jork - 11 września 2008

Zdjęcie Land Of Talk / Of Her And The Snow - Mercury Lounge, Nowy Jork

Tego wieczoru, zupełnie nieoczekiwanie - informacja o koncercie została ogłoszona na zupełnie ostatnią chwilę - na skromnym, kameralnym niemal do granicy intymności, koncercie wystąpiło kanadyjskie trio Land Of Talk.

Zanim jednak trójka muzyków, z niezwykle sympatyczną i coraz bardziej charyzmatyczną wokalistką Elizabeth Powell, stanęła na scenie, pojawił się tam Joe Presti, lider i w zasadzie jedyny członek (w kilku utworach wspomógł go basista) miejscowej formacji o nie do końca typowej nazwie: For Her And The Snow. Materiał, który składa się na repertuar tego projektu, to przede wszystkim melodyjne, delikatne ballady, zagrane na elektrycznym pianinie. Choć Presti okazał się utalentowanym multiinstrumentalistą, popisującym się co jakiś czas solówkami na innych instrumentach: gitarze czy saksofonie, uzupełniając na dodatek swój występ rytmami z automatu perkusyjnego i zaskakującymi samplami (np. zabawną rozmową z dzieckiem). Jednym słowem: dwoił się i troił, żeby jego muzyka zabrzmiała jak najciekawiej i jak najpełniej. Ale nawet bez tego byłby chyba ciepło przyjęty przez wyjątkowo życzliwą publiczność, która - siedząc na podłodze - wsłuchiwała się w iście epickie teksty ładnych ballad Prestiego i bujała w rytm ich wyrazistych melodii. Wieczór szybko przerodził się w coś, co bardziej przypominało raczej prywatne spotkanie przyjaciół, niż zwykły koncert. Kiedy muzyk skończył swój występ, a na scenie pojawili się muzycy grupy Land Of Talk, atmosfera nie zmieniła się właściwie ani trochę, zrobiło się tylko dużo, dużo głośniej.

Kanadyjczycy w chwili, gdy odbywał się ten koncert, byli w dość ważnym miejscu swojej kariery. Wydana kilkanaście miesięcy wcześniej, a potem wznawiana, ze względu na niezwykłe zainteresowanie, debiutancka epka, zatytułowana „Applause Cheer Boo Hiss” błyskawicznie zapewniła zespołowi spore zainteresowanie i wielką życzliwość muzycznych blogów. Pierwsze koncerty potwierdziły, że to nie żadna wydmuszka, ale solidny i oryginalny zespół, na który rzeczywiście warto zwrócić uwagę. Grupie szybko udało się to, co młodym zespołom nie zawsze się udaje: włączyć się bardzo mocno w życie indie-rockowego świata muzycznego: grupa otwierała koncerty i grała trasy z ważnymi zespołami tej sceny, coraz częściej pojawiała się na dużych festiwalach, a sama Powell została zaproszona do współpracy przez jedną z najważniejszych „instytucji” kanadyjskiego światka muzycznego, grupę Broken Social Scene. Ale nadszedł wreszcie czas ważnej próby, którą dla młodych, a do tego tak dobrze ocenianych zespołów zawsze jest wydanie pełnowymiarowego debiutu. Miało to nastąpić już za kilka dni, po czym grupa miała wyruszyć na promującą ten materiał trasę koncertową u boku, jakżeby inaczej, Broken Social Scene. Nowojorski koncert był więc swego rodzaju próbą: sprawdzianem dla zespołu, jak wypadają na żywo nowe kompozycje i jak przyjmuje je publiczność.

Ale muzycy absolutnie nie robili w związku z tym wszystkim wrażenia spiętych czy jakoś specjalnie zdenerwowanych. Wręcz przeciwnie: weszli, a właściwie wślizgnęli się po cichu na scenę, dostroili instrumenty i zaczęli grać.

Repertuar składał się zarówno ze starszych kompozycji, jak i z piosenek z najnowszej płyty. Te ostatnie były dużo bardziej rozbudowane, dłuższe i skomplikowane: często zmieniało się tempo, nie było żadnych wpadających w ucho fragmentów, ani powtarzających się refrenów. Ale przecież temu zespołowi nigdy nie chodziło o popowo ładne piosenki, więc absolutnie nikomu to nie przeszkadzało. Tym bardziej, że nowy materiał, mimo że trudny, na koncercie sprawdzał się znakomicie. Publiczność przyjmowała więc kolejne piosenki z uwagą i okazywaną na wszelkie możliwe sposoby życzliwością. Na tą ostatnią zespół zarabiał zresztą jeszcze w inny sposób: naturalnym urokiem swojej liderki. Choć podczas piosenek na scenie nie działo się zbyt wiele, bo muzycy skupiali się dość mocno na grze na swoich instrumentach, to, co działo się między piosenkami było doprawdy wyjątkowe. Powell musiała dostroić swoją gitarę przed każdym utworem, co trwało dość długo i byłoby nieznośne, gdyby nie cudowny sposób, w jaki zabawiała przez ten czas publiczność: opowiadała zupełnie banalne historyjki, zagadywała i dawała się zagadywać przez publiczność, robiła dziecięce miny. Jednym słowem: robiła wszystko, żeby całkowicie zniwelować barierę między zespołem a publicznością. I udało jej się to niezwykle skutecznie: i znów można się było poczuć raczej jak na spotkaniu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi niż na poważnym koncercie.

Prawie godzina w tym miłym towarzystwie minęła błyskawicznie. Muzycy zapowiedzieli ostatni utwór i zarzekali się, że nie ma co liczyć na bisy, bo się bardzo śpieszą i zaraz po koncercie muszą wsiąść do vana i jechać do rodzinnego Montrealu. Ale publiczność nie dała się zbyć tak mało przekonującą wymówką i biła brawo tak długo, aż Kanadyjczycy ponownie pojawili się na scenie i zagrali jeszcze jeden utwór. Wyglądało na to, że wszyscy: i muzycy, i publiczność byli zachwyceni takim obrotem sprawy i tak sympatycznym zakończeniem tego wieczoru.

Przemek Gulda (23 kwietnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: nie rozumie
[24 kwietnia 2009]
11 września 2008, nie za późno?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także