East Village Radio Festival / Tokyo Police Club

South Street Seaport / Mercury Lounge, Nowy Jork - 7 września 2008

Zdjęcie East Village Radio Festival / Tokyo Police Club - South Street Seaport / Mercury Lounge, Nowy Jork

Ten festiwal, zapowiadany już mniej więcej od połowy lata, miał być jednym z najmocniejszych akcentów końcówki tegorocznego sezonu koncertowego. Jego organizatorem było nadające z samego serca jednej z najbardziej klubowo-koncertowych dzielnic miasta, zawdzięczające jej zresztą swą nazwę, East Village Radio. Ta rozgłośnia zaczynała swą działalność na czysto pirackich zasadach, dziś nadaje przez internet i mimo, że stała się instytucją nieporównywalnie większą niż na początku, nadal zachowuje alternatywny i niemal familijny charakter.

Impreza, podczas której miały wystąpić przede wszystkim lokalne zespoły, reprezentujące dwa nurty, najczęściej pojawiające się na antenie EVR: indie rock i hop hop, zapowiadała się znakomicie. Gdyby nie jeden, a jak się potem okazało: dwa spore problemy. Po pierwsze: na ten sam dzień zaplanowanych zostało kilka tylko trochę mniej ciekawych imprez, z całodziennym festiwalem galerii Secret Project Robot na czele i wszyscy zastanawiali się, jak być w kilku miejscach naraz. Sprawa rozwiązała się sama - oto bowiem okazało się, że przez całą sobotę w Nowym Jorku ma lać. Organizatorzy festiwalu w South Street Seaport zdecydowali się przenieść imprezę na niedzielę. Dzięki temu - jako, że festiwal Secret Project Robot został z plenerowej sceny przeniesiony do wnętrza galerii, można było zobaczyć obie imprezy, wypełniając sobie cały weekend muzyką.

Jednym z pierwszych zespołów, które już wczesnym popołudniem zaczęły grać na scenie umieszczonej tuż przy zabytkowych żaglowcach, eksponatach mieszczącego się w South Street Seaport muzeum morskiego, była grupa Vivian Girls. Trzem dziewczętom z Williamsburga nie udała się co prawda zaplanowana wcześniej sztuka zagrania dwóch koncertów dziennie (ich występy znalazły się w line-upach obu festiwali), ale nie przeszkodziło im to zupełnie w zagraniu kolejnego (którego to już tego lata?) znakomitego koncertu. Po kameralnym występie poprzedniego wieczoru, gdy grały stojąc - całkiem dosłownie - ramię w ramię ze swoimi widzami, tym razem pokazały, że równie dobrze radzą sobie na dużej, festiwalowej scenie. Ich piosenki za każdym przesłuchaniem coraz bardziej wpadają w ucho, a urokliwa prostota nie przestaje urzekać.

Zaraz potem na głównej festiwalowej scenie stanęła para muzyków tworząca coraz popularniejszą ostatnio eksperymentalno-popową grupę High Places. Ich łagodna instrumentalna muzyka jest jak wycieczka w różne części świata. Z elektronicznego zamieszania, opartego na solidnym rytmicznym fundamencie, co i rusz wyłaniają się dźwięki przypominające chiński nowy rok, pozorną pustkę wypełnionej ukrytym życiem dżungli czy rynek w jakimś południowym mieście. Ta intymna muzyka sprawdziłaby się pewnie lepiej w klubowych warunkach, ale zabrzmiała z wielkiej sceny tak, że widzowie, zarówno znający zespół, jak i całkiem przypadkowi, byli zachwyceni.

Zupełnie zmienił się nastrój, gdy na scenie stanęli muzycy grupy Awesome Color, kolejnego zespołu, który dzień wcześniej prezentował się w galerii Secret Project Robot. Trójka artystów, zupełnie nie bacząc na palące słońce i rodziny z dziećmi na niedzielnych spacerach, wypluła z siebie porażającą dawkę ogłuszającego hałasu. Brudny punk, stoner rock i wulgarny grunge zmieszały się podczas tych kilkunastu minut w iście wybuchową mieszankę, która niemal zatopiła kiwające się majestatycznie na falach żaglowce.

Schronienia można było szukać na drugiej festiwalowej scenie - okazała się ona być niewielką salą w jednym z budynków portowego muzeum, idealną na kameralne koncerty. I taki właśnie charakter miał nietypowy, solowy występ Dana Friela, liderującego na codzień grupie Parts And Labor. Artysta siedział na krześle, trzymając na kolanach potężną baterię różnego rodzaju elektronicznych zabawek i generował mocno eksperymentalną muzykę, raczej daleką od tego, co prezentuje na codzień ze swym zespołem.

Po krótkiej przerwie w tym samym miejscu zaprezentował się kwartet, o którym jest ostatnio coraz głośniej, czyli Crystal Stilts. Grupa ma znakomity pomysł na swoje granie, łącząc elementy garażowego rocka z lat sześćdziesiątych z nowofalową manierą wokalisty i shoegazingowym brzmieniem. W najlepszych momentach efekt jest znakomity, choć czasem niestety muzykom wyraźnie brakuje pomysłów, przez co i debiutancka płyta i koncerty zespołu sprawiają wrażenie nieco nierównych.

Następną atrakcją małej sceny festiwalowej była grupa o anarchistycznej (zaczerpniętej, było nie było, z twórczości legendy anarcho-punka, zespołu Crass, który jest, swoją drogą, zastanawiająco popularny wśród nowojorskich hipsterów) nazwie Big A Little a. Słynie ona przede wszystkim z tego, że stawia głównie na rytm, nic więc dziwnego, że scenę wypełnił pokaźny zestaw instrumentów perkusyjnych i elektronicznych sekwencerów. Trójka muzyków w ciągu pół godziny swego występu pokazała, że umie zrobić z nich użytek. Ich muzyka jest nietypowa - z jednej strony nie ma w niej oczywiście śladu melodii, z drugiej - nie nawiązuje specjalnie do żadnej z tradycji etnicznego bębnienia. Nowojorczycy bazują przede wszystkim na ogromnej energii i żywiołowości, co na koncercie słychać jeszcze wyraźniej niż na płycie.

Ostatnim punktem programu był występ gości z Japonii - gdy zmrok zapadł już na dobre, na głównej scenie pojawili się muzycy grupy Boris i nie zwlekając ani chwili rozpoczęli swoją noise'ową krucjatę. Hard core'owe tempo, stoner rockowy ciężar, post rockowe pomysły kompozycyjne, zaskakująco ładne melodie i powalająca ilość ogłuszających gitarowych przesterów spadały na widzów jak gromy z ciemnego już nieba, by za chwilę rozpłynąć się w delikatnych, wyciszonych, niemal ambientowych fragmentach. Japończycy, jak przystało na gwiazdę wieczoru, wystąpili w imponującej oprawie: w blasku oślepiających, różnokolorowych świateł sylwetki skupionych na swych instrumentach, spowitych dymem muzyków, migały tylko na krótkie sekundy. A warto było przyjrzeć się bliżej, bo były to widoki niecodzienne: perkusista zapamiętale walący w wielki gong, drobną gitarzystka ubrana w coś na kształt kimona, wypuszczająca spod palców porażający hałas, czy wreszcie muzyk grający z prawdziwie demoniczną miną na dwugryfowej baso-gitarze. To był bardzo mocny i bardzo głośny akcent na koniec festiwalu. Na tyle mocny i na tyle głośny, żeby przegonić z portu wszystkich przypadkowych widzów, a jednocześnie prawie powalić na kolana tych wszystkich, którzy przyszli specjalnie po to, żeby zobaczyć na żywo japońskich mistrzów ekstremalnego hałasu.

Koniec końców okazało się, że przeniesienie festiwalu najpopularniejszej z nowojorskich alternatywnych rozgłośni z soboty na niedzielę było znakomitym pomysłem, a sama impreza okazała się bardzo sympatycznym sposobem na zamknięcie tegorocznego letniego sezonu koncertowego w mieście.

Ale nie oznacza to wcale, że była ostatnią atrakcją muzyczną tego dnia: oto bowiem, kompletnie nieoczekiwanie, w klubie Mercury Lounge pojawiła się wielka indie rockowa gwiazda - kanadyjska formacja Tokyo Police Club. Ten koncert - kolejny zaskakujący secret show tego lata - był doprawdy wielką niespodzianką: ten zespół bez trudu zapełniał już w Nowym Jorku wielokrotnie większe sale koncertowe, tym razem wystąpił w maleńkim klubie, a we wszystkich gazetach, informujących o tym, co się dzieje w mieście, ukryty był pod fikcyjną, wymyśloną specjalnie na tą okazję nazwą: Mark Knight's Tropic Zone.

Czterech młodych Kanadyjczyków dało na siebie trochę czekać, ale kiedy wyszli na scenę od początku było wiadomo, że było warto: energia i niemal dziecięca radość ze wspólnego grania były widoczne na każdym kroku. Panowie właśnie zaczynali trasę koncertową i nie było najmniejszych wątpliwości, że są spragnieni wspólnego grania i czekali na nie, jak nastolatki na koniec roku szkolnego. W ciągu godziny zagrali w zasadzie wszystkie swoje, znane światu, piosenki i kilka delicji - w postaci kilku nowych utworów.

Przeboje sypały się jak z rękawa, publiczność bawiła się znakomicie, zachęcana przez muzyków do klaskania i śpiewająca - do tego wcale nie trzeba było jej specjalnie zachęcać - prawie każde słowo wraz z zespołem. Kiedy muzycy - a było już grubo po północy - zeszli ze sceny, było wiadomo, że muszą wrócić na nią w jeszcze jednym celu: żeby zagrać swój największy chyba dotychczasowy przebój, piosenkę z nazwą grupy w tytule. I rzeczywiście, muzycy zginając się w ukłonach, wyłonili się z kulis, a publiczność był gotowa, żeby wykrzyczeć na całe gardło nazwę zespołu, która pada wielokrotnie w refrenie tego utworu. I tak zakończył się ten znakomity koncert - idealna wisienka na obfitym muzycznym torcie tego dnia i tego weekendu.

Przemek Gulda (19 kwietnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: smith
[24 kwietnia 2009]
2008 : )
Gość: madee
[20 kwietnia 2009]
Ja wiem, że Przemek Gulda to zdolniacha ale chyba nawet on nie widział jeszcze koncertu z września 2009!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także