We Versus The Shark, Blakfish

Alchemia, Kraków - 9 kwietnia 2009

Zdjęcie We Versus The Shark, Blakfish - Alchemia, Kraków

Stało się już chyba tradycją, że jak wydarzenie/audycja/cokolwiek zahacza o muzykę/film/cokolwiek mniej popularną, to w nazwie wydarzenia/audycji/czegokolwiek musi być jakiś „off”. Twórcy krakowskiego festiwalu zostali postawieni w tym trudniejszej sytuacji, że wszystkie rodzaje offów zostały już dawno zaklepane. Jak więc sobie poradzili? Otóż nazwali swoją cichą imprezę... OFF OFF Festiwal. Wiecie, że niby więcej mięsa w mięsie. Żarty żartami, ale line-up imprezy ma kilka mocnych punktów, na które warto zwrócić uwagę. Dla osób przyzwyczajonych do intensywnych, kilkudniowych maratonów muzycznych, nazwa „festiwal” może tu być myląca – OFF OFF trwa grubo ponad miesiąc i wygląda raczej na szereg koncertów spiętych pod jednym hasłem. W każdym razie oprócz We Versus the Shark i Blakfish, zapewne warto się będzie wybrać na Mi Ami (coś dla fanów „God's Money” i może nawet „Dymphny”), Handsome Furs i Sao Paolo Underground.

Tymczasem 9 kwietnia. Jak przystało na zespół grający na gitarach, sporo się spóźnili. Godzinę po planowanym rozpoczęciu koncertu, biały wóz dostawczy dopiero parkował pod Alchemią. Nikomu to chyba nie popsuło humoru. Kolejki do Endziora nabrały OFF wydźwięku, a zapiekanka góralska zdawała się być tego wieczora bardziej punkowa niż zwykle. Zespół rozłożył się szybko i dawaj, jedziemy. Nikomu chyba nieznane Blakfish, to było nie lada zaskoczenie. Każdy spodziewał się chyba czegoś innego - ja oczekiwałem grania odstającego pod wszystkimi względami od gwiazdy wieczoru, gitarowego łomotu, a na dodatek - nie wiedzieć czemu - nierównego. Byli też pewnie tacy którzy spodziewali się ostrzejszego Empire of the Sun (bo przecież rekomendacje NME, hello). Ogólnie brzmiało to jak Hell is for Heroes (też Brytyjczycy) kowerujące At the Drive-In na modłę math-rockową, wszystko szybko i precyzyjnie. Nie chcę tu chwalić zespołu na wyrost, bo na albumie brzmieć mogą różnie, ale koncert naprawdę im się udał.

10 minut przerwy i jakimś Neilem Youngiem rozpoczęła koncert gwiazda wieczoru. Ciekawe, bo wszyscy członkowie zespołu wyglądali całkiem poczciwie, powiedziałbym nawet, że z wyglądu utożsamiali nadwiślańskie wyobrażenia o tak zwanych „hipsterach”. Sympatyczne chłopaki, wygadane i błyskotliwe, z poczuciem humoru. Oczywiście fajne okulary, dobre fryzury, brody obowiązkowo. Z ciekawostek zauważonych przez znajomych - perkusista grał boso. W ogóle jego postać, Jezusa w samych tylko bokserkach - no, hipster jak w mordę strzelił. „Gratest Gift” odśpiewane przez niego wśród publiczności to właściwie najmocniejszy punkt całego wieczoru. Zresztą, tak naprawdę cały koncert był jednym wielkim highlightem. Zgranie zespołu było fenomenalne - jak bezbłędnie kończyli jedną i zaczynali drugą piosenkę, wplatając w to sprawnie luzacką konferansjerkę, no szalone. Nawet brak piosenek z debiutu jakoś nie przeszkadzał - można było przewidzieć to wcześniej, skoro od początku było wiadome, że nie ma z zespołem dziewczyny (niemniej cycki i tak się pojawiły). W każdym razie Alchemia dała radę, „Dirty Versions” kapitalne, We Versus the Shark pozamiatali.

Artur Kiela (13 kwietnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: plejeru
[14 kwietnia 2009]
Mi Ami będzie! Ale dobrze krakowskim hipsterom, no...
artur k
[14 kwietnia 2009]
Recenzja "Dirty Versions"? A swego czasu była w planach, ale teraz jest już na nią trochę za późno ;-)
Gość: krank000
[14 kwietnia 2009]
No to może recenzja... :)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także