Team Robespierre / Whales And Cops / Ninja Sonik / Popo
Office Ops, Nowy Jork - 31 sierpnia 2009
Takie rzeczy mogą się dziać tylko tu. Koncert w samym środku dnia, na dachu budynku w samym środku Brooklynu. To była pierwsza niedziela, kiedy nowojorscy hipsterzy nie mieli już możliwości urządzić sobie cotygodniowego pikniku przy muzyce w nieczynnym basenie McCarren Pool. A warunki piknikowe były niemal idealne: piękna pogoda i wolny z okazji święta Labor Day poniedziałek. W sukurs zagubionej nowojorskiej młodzieży alternatywnej przyszli więc członkowie kolektywu Office Ops, zajmującego spory pofabryczny budynek w industrialnej części Brooklynu. Pomieszczenia wewnątrz budynku, używane jako biura, pracownie i warsztaty, na zorganizowanie koncertu raczej się nie nadawały, za to znakomitą „salą koncertową” okazał się dach budynku. Oczywiście cała impreza nie była do końca legalna, więc nie można się było niej dowiedzieć z oficjalnych gazet informujących o koncertach i innych podobnych wydarzeniach, ale od czego jest internet - niby nikt nic nie wiedział, a na brooklyńskim dachu zgromadził się spory tłum. Już od wczesnego popołudnia muzycy kilku miejscowych i filadelfijskich zespołów zaczęli dźwigać na górę wzmacniacze i pudła z instrumentami. Po kilku minutach w jednym z rogów potężnej przestrzeni dachu była już gotowa prowizoryczna scena. DJ zaczął grać najnowsze indie-rockowe i taneczne przeboje, a pierwszy zespół przygotowywał się do występu.
Widzowie na razie zainteresowani byli jednak o wiele wyraźniej tym, co się działo dookoła: wszyscy gromadzili się przy niezbyt wysokich barierkach na skraju dachu i oglądali dość imponujące widoki, robili zdjęcia, a nawet kręcili filmy, dokumentując ten niezwykły piknik na wysokościach. Niektórzy rozkładali przyniesione przezornie z domu koce, wyciągali książki, kolorowe pojemniki z kremem do opalania i otwierali puszki kultowego pbr-u, czyli taniego, ukochanego przez hipsterów piwa. Jeszcze inni grali w zośkę albo prowadzili bardzo poważne - sądząc po zaciętych minach - rozmowy. Od czasu do czasu przez rumor generowanego przez DJa przyjemnego hałasu, przebijał się tylko huk przelatujących nisko, podchodzących do lądowania samolotów. Pełen relaks, pełen piknik, najlepsze, co można było sobie wyobrazić w tą leniwą, gorącą niedzielę.
W pewnym momencie muzyka grana przez DJa płynnie przeszła w dźwięki generowane na żywo. To pierwsi goście z Filadelfii, początkujący zespół Popo, właśnie rozpoczął swój koncert. Wiedząc, że nikomu się nigdzie nie spieszy, trzej muzycy pozwolili sobie na dość długi występ, prezentując nie do końca spójną mieszankę szybkiego, ocierającego się o punk indie rocka z fragmentami o wiele delikatniejszymi, brzmiącymi wręcz nieco eksperymentalnie. Widać było, że zespół jest mocno początkujący i że to jeden z jego pierwszych koncertów: muzykom zdarzało się mylić czy gubić rytm. Ale nikomu to absolutnie nie przeszkadzało - trudno sobie wyobrazić lepsze warunki dla młodych muzyków do zdobywania pierwszych koncertowych doświadczeń.
Potem na „scenie” zainstalowali się muzycy o dużo większym stażu i o wiele lepszej reputacji - artyści grający na co dzień w niezwykle wysoko tu cenionej i lubianej formacji Man Man, słynącej z eklektycznej muzyki i szalonych koncertów. Tym razem zaprezentowali swój poboczny projekt o niecodziennej i intrygującej nazwie Whales And Cops. Równie niecodzienna i intrygująca była muzyka, którą przedstawili: mocno eksperymentalne połączenie elementów łagodnego, niemal balladowego rocka, dynamicznego elektrycznego jazzu, z domieszką improwizowanego, zwichrowanego grania w konwencji frez, a na dodatek - szczyptą screamo. Brzmi to zupełnie niewiarygodnie i było niewiarygodne. Już samo patrzenie na tych czterech, pełnych energii muzyków, zmieniających instrumenty nawet w trakcie trwania utworu, było warte wspinania się po schodach na dach. Na dodatek ta pokręcona, zadziwiająca muzyka wciągała tak bardzo, że gdy artyści skończyli swój niezbyt długi występ, pozostawili publiczność w stanie niemal rzucającego się w oczy niedosytu. Ale już wkrótce ten problem miały rozwiązać dwie lokalne i bardzo lubiane w swym rodzinnym mieście grupy, grające zupełnie inną od siebie muzykę.
Na pierwszy ogień poszła hiphopowa formacja Ninja Sonik. Czarnoskórzy raperzy zwlekali z rozpoczęciem swojego występu grubo ponad godzinę. Na zwyczajnym koncercie czekająca tak długo publiczność byłaby już wściekła do czerwoności, ale na tym pikniku na dachu, nikt kompletnie nie zwracał uwagi na takie drobiazgi.
Kiedy wreszcie muzycy złapali za mikrofony od razu wciągnęli do zabawy całą publiczność, prowokując ją do wykrzykiwania wraz z sobą swych skrzących się wulgaryzmami i - jak to w hophopie bywa - bezwstydnymi przechwałkami tekstów. Siłą tego zespołu jest zdecydowanie energia muzyków (skakali po dachu, jakby ktoś nimi podrzucał) oraz ich poczucie humoru. To ostatnie objawiało się najczęściej w postaci zabawnych cytatów z utworów innych wykonawców, wplatanych znienacka do dynamicznych kompozycji Ninja Sonik. Publiczność mogła więc ku swemu zaskoczeniu usłyszeć np. fragment piosenki grupy Clap Your Hands Say Yeah! z hiphopowym podkładem rytmicznym czy prawie cały utwór „Attitude” hard core'owej legendy, grupy Bad Brains. Zabawowy, a jednocześnie brudny pod względem brzmieniowym i tekstowym hiphop zadziwiająco sprawdził się na tym indie pikniku.
Słońce zachodziło i cała impreza miała się już ku końcowi. Został już tylko jeden występ: słynącej z wariackich koncertów grupy Team Robespierre. I tym razem brooklyńczycy nie zawiedli. Na dachu było już prawie całkiem ciemno, gdy zaczęło się istne szaleństwo: rzucanie się w publiczność, wspólne skoki i głośne skandowanie przebojowych refrenów, wariacki elektro-punk ze świetnymi melodiami. Sprzęt się - całkiem dosłownie - rozsypywał, stojaki się przewracały, ale absolutnie nikomu to nie przeszkadzało: wszyscy bawili się znakomicie. A Team Robespierre udowodnił po raz kolejny dwie rzeczy: że nie grywa złych koncertów i że wsparcie że strony publiczności znakomicie w tym pomaga. I tak zakończył się ten trwający rekordowo długo mini-festiwal na dachu, znakomity hipsterski piknik, uczestnictwo w którym było zdecydowanie jednym z najlepszych możliwych sposobów spędzenia tej niedzieli.