Does It Offend You, Yeah? / Boy Crisis / Zambri

Bowety Ballroom, Nowy Jork - 30 sierpnia 2009

Zdjęcie Does It Offend You, Yeah? / Boy Crisis / Zambri - Bowety Ballroom, Nowy Jork

Koniec lata, koniec sezonu koncertowego, środek długiego weekendu (poniedziałek Amerykanie mieli wolny ze względu na tzw. Labor Day, czyli święto pracy) - nic dziwnego, że ta sobota musiała się skończyć totalnym koncertowym szaleństwem. I oczywiście dylematem, który nigdy nie ma doskonałego rozwiązania: co wybrać. A wybierać było z czego: absolutnie ostatni koncert w nieczynnym basenie McCarren Pool, na którym wystąpiła grupa Sonic Youth w towarzystwie kilku młodych, bardzo obiecujących formacji? A może nieco zaskakujący reunion prawdziwej legendy ostrego screamo, grupy Portraits Of Past? A może wreszcie obiecujący sporo atrakcji i szaleństwa występ nieobliczalnych Brytyjczyków z Does It Offend You, Yeah? Koniec końców, po długim namyśle i rozważeniu wszelkich za i przeciw, zwyciężyła ta ostatnia opcja. I już pierwsze minuty tego koncertu pokazały, że to był co najmniej dobry wybór.

Koncert rozpoczęła bowiem bardzo dobrym występem młoda, lokalna formacja Zambri. Trzy panie i dwóch panów pokazali, że wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi: bardzo przyzwoite kompozycje, wpadające w ucho już od pierwszego przesłuchania refreny, a przede wszystkim - świetny show, który ci młodzi muzycy pokazali na scenie, wskazują, że warto się uważniej przyglądać dalszym poczynaniom tej formacji. Na pierwszym planie były dwie wokalistki (obie grały na instrumentach klawiszowych, a jednej zdarzało się chwytać za gitarę, a raz nawet za wyposażony tylko w dwie struny bas) - dziewczęta nie tylko z powodzeniem radziły sobie z dość skomplikowanymi, a przez to - mocno przykuwającymi uwagę - partiami wokalnymi, na dodatek równie dobrze wychodziła im sztuka uwodzenia publiczności: tam, gdzie zespół nie do końca dawał radę pod względem kompozycyjnym czy wykonawczym (a nie ma co tu kryć, że takie momenty się zdarzały), obie z premedytacją wykorzystywały swą oryginalną urodę i nieskrywaną ponętność. Ale na szczęście ani przez chwilę nie zapominały, że przede wszystkim liczy się jednak muzyka, a ta - melodyjny, momentami trochę zadziorny indie rock - broniła się dość skutecznie.

Dużo trudniej to niestety powiedzieć o propozycji zespołu, który pojawił się na scenie chwilę później; pięciu ubranych na biało panów z grupy Boy Crisis. Jeśli by użyć metaforyki rodem z piekarni, o ile występ Zambri był jak kształtny, apetyczny bochenek z chrupiącą skórką, o tyle panowie z Boy Crisis dostarczyli produkt mocno niedopieczony, o raczej nieforemnym na dodatek kształcie. Muzycy miotali się gdzieś między różnymi gatunkami i inspiracjami, to bezpardonowo zżynając z Devo, to z dzisiejszych indie-rockowych gwiazd: Vampire Weekend czy MGMT, to znowu cofając się o kilka lat do tyłu i dodając do tego szczyptę dance-punka. Taki eklektyzm sam w sobie nie byłby nawet problemem, ale muzycy na dodatek niezbyt dobrze radzili sobie na scenie - wyraźne zagubienie próbowali maskować nietęgimi minami i sztucznymi gestami. Ale mimo niezbyt dobrego wrażenia ten występ pozostawiał jednak pewną nadzieję - z tego zespołu coś może jeszcze być.

Nie było jednak za dużo czasu, żeby się nad tym zastanawiać, bo na scenie zainstalowali się już Anglicy - prawdziwi ostatni zaoceaniczni mohikanie tego sezonu koncertowego, którzy zabawili do tak późnej pory po nie swojej stronie Atlantyku.

Już od samego początku było zabawnie: muzycy zaczęli swój występ od złożenia życzeń Michaelowi Jacksonowi, który właśnie tego dnia obchodził pięćdziesiąte urodziny i rzucenia w stronę publiczności pytania, że skoro to Nowy Jork, to czy na sali jest może Lou Reed. A potem żartów już nie było, była za to prawie godzina totalnego szaleństwa. I to po obu stronach: na scenie i pod nią. Pałeczki rozsypywały się w drzazgi, kostki wyskakiwały spod palców i leciały pod sufit, stojaki od mikrofonów przewracały się na wszystkie strony. A widzowie skakali w rytm mocno nabijany przez wyjątkowo sprawnego perkusistę grupy, obijali się o siebie w czymś na kształt energicznego, lecz grzecznego pogo, od czasu do czasu niektórym udawało się wskoczyć na scenę i rzucać się stamtąd prosto na istny las wyciągniętych w górę rąk.

Muzycy zaprezentowali praktycznie cały materiał ze swej debiutanckiej płyty, uzupełniając go kilkoma niepublikowanymi rodzynkami. Zagrana żywo, muzyka grupy traciła niestety bardzo wiele - w hałasie gubiły się wszystkie niuanse i momentami słychać było tylko nieco chaotyczny jazgot, punktowany miarowymi uderzeniami stopy. Tu nie było miejsca na smaczki i studyjne sztuczki, była tylko czysta energia. Publiczność kupiła to jednak bez mrugnięcia okiem.

Przemek Gulda (4 kwietnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także