... And You Will Know Us By The Trail Of Dead / Shock Cinema

Santos' Party House, Nowy Jork - 25 sierpnia 2008

Zdjęcie ... And You Will Know Us By The Trail Of Dead / Shock Cinema - Santos' Party House, Nowy Jork

Niejasne sygnały dochodziły ostatnio z obozu zespołu o jednej z najdłuższych nazw na alternatywnej scenie - And You Will Know Us By The Trail Of Dead. Niedawno wydał nie dorastającą do pięt swym dawnym dokonaniom płytę, która została - poniekąd całkiem słusznie - raczej cierpko przyjęta przez krytyków i słuchaczy. Zagrał sporą trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych i Europie (zaglądając nawet na jeden koncert do Polski). Ale potem słuch o zespole jakby zaginął. Sporym zaskoczeniem była więc informacja, która pojawiła się zupełnie znienacka i w ostatniej chwili, że zespół zagra koncert w Nowym Jorku. I nie byłoby w tym może nic aż tak niezwykłego, gdyby muzycy nie ogłosili jednocześnie, że zagrają w... dwuosobowym składzie, dokładnie takim, w jakim w latach dziewięćdziesiątych zaczynali swą karierę. To prawda, że skład zespołu nie należał w ostatnim czasie do zbyt stabilnych - właściwie każdą kolejną trasę grupa odbywała w innej konfiguracji, ale taka minimalizacja była jednak sporym zaskoczeniem. Tym bardziej, że zespół słynął z niezwykle dynamicznych koncertów, podczas których muzycy dokonywali iście ekwilibrystycznych sztuczek, słynął także z mocno rozbudowanych aranżacji i potężnego brzmienia (na jednej z ostatnich tras po Europie grupa wybrała się w składzie z dwiema perkusjami - efekt był doprawdy powalający).

Mimo więc, że koncert zaplanowano na poniedziałek, pojawiło się na nim wiele osób, chcących się przekonać, ile warte jest Trail Of Dead jako duet. Dla wielu z nich ten pomysł miał dodatkową wartość: mógł to być bowiem znakomity pretekst do pierwszej wizyty w nowo otwartym klubie Santos' Party House. Mieszczący się w niezbyt atrakcyjnej części miasta, właściwie już w Chinatown, związany ze słynną dance-punkową wytwórnią DFA klub, zdołał już od początku istnienia zasłynąć spektakularnymi imprezami tanecznymi i urządzanymi nieregularnie koncertami.

Jako support muzycy Trail Of Dead wybrali sobie formację, która ciut więcej niż rok wcześniej otwierała ich koncert na Brooklynie - rozgrzewkę przed europejską trasą koncertową, grupę Shock Cinema. I nic dziwnego, skoro jeden z muzyków Trail Of Dead jest dziś pełnoprawnym członkiem, klawiszowcem tej grupy. Początkujący wówczas jeszcze zupełnie nowojorski zespół, dziś doczekał się debiutanckiej płyty, którą intensywnie promował podczas tego występu.

Grupa wypadła bardzo przyzwoicie, ale bardzo dużo brakowało temu koncertowi, by móc z czystym sumieniem stwierdzić, że był porywający. Piątka skupionych i raczej statecznych muzyków zaprezentowała pół godziny bardzo mrocznego i dość brudnego pod względem brzmienia, transowego grania, mocno zapatrzonego w najciemniejsze zakamarki nowej fali sprzed ćwierć wieku. Wokalistka starała się, żeby ten występ był nieco bardziej dynamiczny, ale na niewiele się to raczej zdawało: jej dość płaski i raczej monotonny sposób śpiewania był jednym z najmniej wciągających elementów tego koncertu. Dopiero na samym końcu muzycy jakby obudzili się z jakiegoś letargu, w którym zdawali się być przez cały czas: choć ostatnia kompozycja była raczej spokojna, członkowie grupy prawie zagotowali się na scenie, ruszając zgodnie we wspólny transowy taniec, generując jednocześnie potężną ścianę dźwiękowego jazgotu za pomocą swoich instrumentów. Gdyby cały koncert był taki, jak ostatnich kilka minut, Shock Cinema trzeba by uznać za jeden z ciekawszych młodych zespołów na nowojorskiej scenie alternatywnej. Ale póki co - sporo jeszcze brakuje tej formacji do tego miana.

Po krótkiej przerwie na scenie zameldowała się formacja Trail Of Dead, a raczej to, co - jak się mogło wydawać - z niej dziś zostało. Muzycy jednak już na samym wstępie uspokoili publiczność i wyjaśnili cały pomysł na ten koncert: okazało się, że zespół ma się znakomicie, a ten występ ma specjalny, całkowicie jednorazowy charakter. Muzycy zgodzili się na propozycję złożoną przez długoletniego przyjaciela, organizującego dziś koncerty w Santos.

„On ma takie hobby - wyjaśniali - że słucha wszystkich płyt, które znajdzie na ulicy, wyrzucone przez kogoś. Te zespoły zwykle brzmią jak ostatnie gówno. Na co dzień gramy dziś w istnej orkiestrze, ale tego wieczoru sami postanowiliśmy zabrzmieć jak jeden z tych gównianych zespołów, którym przecież tak naprawdę byliśmy wtedy, gdy zaczynaliśmy”. Rzeczywiście, muzycy grupy postanowili zrobić wszystko, żeby zabrzmieć jak na samym początku swej drogi i żeby koncert jak najbardziej przypominał ich pierwsze występy: nie dość, że konsekwentnie grali we dwójkę (tylko na sam koniec, do wykonania ostatniego utworu zaprosili basistę), na dodatek nie używali żadnych technicznych udogodnień - nawet strojenie gitary odbywało się w tradycyjny sposób. Na dodatek muzyków prześladowały problemy techniczne: to zerwała się struna, to zepsuła stopa, to wreszcie, nieustająco gubiła się kostka - jedyna, którą mieli ze sobą na scenie. Ale wbrew pozorom, to wszystko w niczym nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie - powodowało tylko, że koncert był naprawdę niezwykły. Nietrudno było poczuć, że uczestniczy się w czymś zgoła odmiennym niż dzisiejsze występy grupy w wielkich salach - to było raczej tak, jakby zespół zaprosił na swoją próbę kameralne grono wybrańców.

Muzycy przygotowali na ten wieczór ciekawy i znakomicie ułożony, prawie dokładnie w porządku chronologicznym, repertuar - zaczęli od najstarszych piosenek, by stopniowo przejść do coraz nowszych (zaprezentowali nawet utwór, który znajdzie się na najnowszej płycie, będącej już - jak zapowiedzieli ze sceny - w fazie końcowych przygotowań). Gdyby nie brak kilku kluczowych utworów zespołu, których po prostu nie dało się zagrać w tak ograniczonym składzie, repertuar tego występu można by uznać niemal za swoiste „the best of Trail Of Dead”. W tym surowym, iście punkowym, wydaniu ciekawie zabrzmiały zwłaszcza utwory z późniejszego, „symfonicznego” okresu w działalności zespołu, które broniły się znakomicie mimo odarcia ze wszystkich warstw, znanych z wersji studyjnych. Jeszcze tylko piosenek, kilka znakomitych, mocno autoironicznych żartów i po godzinie było po wszystkim. „To jest jeden z najzabawniejszych koncertów, w jakich uczestniczyłem w życiu” - deklarował pod koniec rozbawiony wokalista grupy. A znaczna większość publiczności mogłaby się z pewnością pod tym podpisać.

Przemek Gulda (20 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kolargol
[21 marca 2009]
Brzmi ciekawie. Swego czasu miałem okazję być na koncercie w tym najbardziej rozbudowanym składzie z dwiema perkusjami i jednak się trochę nudziłem. Ciekawe, jak to brzmialo w takiej dwuosobowej formie.
A w ogóle to będzie coś o nowej płycie? Bo ciągle pamiętam ostatnie zdanie z recenzji 'So Divided'.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także