Yo La Tengo / Titus Andronicus / Ebony Bones / Japanther / Ninja Sonic / Pora Pora / All Nine

McCarren Pool / Alphabeta, Nowy Jork - 24 sierpnia 2008

Zdjęcie Yo La Tengo / Titus Andronicus / Ebony Bones / Japanther / Ninja Sonic / Pora Pora / All Nine - McCarren Pool / Alphabeta, Nowy Jork

To był jeden z tych dni, gdy na Williamsburgu zewsząd rozbrzmiewa dobra muzyka i wprost nie wiadomo, co wybrać. Ale był to jednocześnie dość smutny dzień. I to nie tylko dlatego, że nawet mimo potężnego upału, czuć już było wyraźnie zbliżający się coraz większymi krokami koniec lata. Kończyło się bowiem jeszcze coś innego, coś co młodzi mieszkańcy Williamsburga i fani indie rocka z całego miasta zdążyli już pokochać wielką miłością: cykl imprez zwanych Pool Party, czyli coniedzielnych koncertów, odbywających się w nieczynnym od lat, gigantycznym otwartym basenie.

Trudno było się nie zakochać w tych istnych indie-piknikach: grały tam znakomite zespoły, panowała świetna atmosfera, poza słuchaniem muzyki można było jeszcze pograć w... zbijaka albo przejechać się na wodnej zjeżdżalni. Co więcej - wszystko odbywało się całkowicie za darmo. Niestety dobre czasy trwały tylko trzy lata - jesienią obiekt ma być remontowany i w następnym sezonie nie będzie tam już można urządzać koncertów.

Można się było spodziewać, że organizatorzy zadbają o to, żeby ostatnia edycja imprezy odbyła się z wielkim hukiem i zaproszą jakąś dużą, indie-rockową gwiazdę. Z ogłoszeniem jej nazwy zwlekali do ostatniej chwili, aż wreszcie - na kilka dni przed koncertem - okazało się, że będzie to zespół Yo La Tengo, żywa legenda indie-rocka, w Polsce nigdy nie doceniona i zawsze pozostająca w cieniu takich grup jak Pixies czy Dinosaur Jr., w Stanach natomiast iście kultowa. Nic więc dziwnego, że już od południa wokół basenu kręciły się setki młodych ludzi, marzących o tym, żeby zobaczyć zespół na żywo, a jednocześnie stać się częścią historii tego niezwykłego zjawiska, którym jest scena hipsterska na Williamsburgu, uczestnicząc w ostatnim Pool Party.

Zanim trójka starszych co najmniej dwa razy od większości widzów muzyków stanęła na scenie, ustąpiła miejsca kolejnemu pokoleniu. Koncert rozpoczął występ zespołu Ebony Bones. Ten multietniczny i multirasowy kolektyw prezentuje muzykę, będącą połączeniem tradycji nowofalowej i etnicznych, afrykańskich rytmów. Zestawienie to brzmi nieco karkołomnie, ale na scenie raczej się sprawdziło, głównie za sprawą ognistej, czarnoskórej wokalistki, która nie tylko sama znakomicie się bawiła, ale na dodatek skutecznie wciągała do zabawy widzów.

Zdecydowanie ciekawiej zrobiło się jednak po krótkie przerwie, gdy na scenie stanęli muzycy zespołu Titus Andronicus - jednego z najnowszych odkryć indie-blogosfery. Nie bez racji wiele blogów wypowiada się o zespole z dużą sympatią: grupa niedawno zadebiutowała albumem, zawierającym bardzo oryginalną muzykę, a podczas koncertu, młodzi członkowie grupy pokazali, że i na scenie radzą sobie doskonale. Swój materiał przedstawili z budzącą szacunek, graniczącą z desperacją, energią. Najwięcej uwagi przyciągał niezwykle żywiołowy wokalista, który miotał się po całej scenie, a w kulminacyjnym momencie koncertu wyciągnął z kieszeni nożyczki i nie przestając śpiewać ani na moment... obciął sobie bardzo bujną brodę.

Po tym występie publiczność czekała już tylko na jedno: występ ostatniego zespołu w trzyletniej historii Pool Parties. Muzycy Yo La Tengo zaskoczyli wszystkich już od samego wejścia na scenę, zapraszając na nią rozbudowaną sekcję dętą. Zagrali w jej towarzystwie pierwszy utwór, który za sprawą niezwykłej aranżacji przypominał skrzyżowanie indie-rocka z estetyką big bandu. Potem już trójka muzyków została na scenie sama i pokazała, jak dobrą muzykę można tworzyć w tak minimalnym, klasycznym składzie. Muzycy przedstawili przekrojowy materiał, w którym znalazło się miejsce na utwory starsze i te najnowsze, zupełnie proste, melodyjne, niemal popowe piosenki a także długie improwizacje z nie kończącymi się gitarowymi solówkami, wesołe, bezpretensjonalne utwory i rozkładająco smutne kompozycje. I choć mogło to sprawiać wrażenie mocno eklektycznego bałaganu, co więcej - nawet poszczególne piosenki zdawały się być zupełnie i bezlitośnie zdekonstruowane, a jednak cały występ był bardzo spójny, harmonijny, a na dodatek - porywający. To się nazywa mieć klasę: muzycy zespołu bez żadnego wysiłku przechodzili płynnie z jednej konwencji do innej, a nawet w momentach, gdy zdawało się, że zaraz się pogubią, doskonale panowali nad sytuacją. Słuchając tego koncertu co chwila można było odnieść wrażenie, że poszczególne fragmenty przypominają brzmieniem, melodią, czy rozwiązaniami rytmicznymi inne dzisiejsze zespoły indie-rockowe. Ale to przecież nie muzycy Yo La Tengo ściągają od innych, wiele z tych kompozycji było starszych od muzyków okupujących dziś indie-rockowe szczyty popularności. To był tylko wyrazisty i dobitny dowód na to, jak wielki wpływ Yo La Tengo ma na współczesną scenę alternatywną.

Na koniec muzycy przygotowali jeszcze jedną małą niespodziankę: zaprosili na scenę dużo młodszych kolegów ze swego rodzinnego New Jersey – muzyków Titus Andronicus - i wykonali wraz z nimi zaskakujący cover: utwór „Where Eagles Dare” grupy Misfits z pamiętnym refrenem: „I ain't no goddamn son of a bitch”. I to był już koniec. Koniec tego koncertu i definitywny koniec cyklu Pool Parties. Ale przecież nie koniec wieczoru. We wszystkich okolicznych klubach odbywały się atrakcyjne after parties, na których tysiące fanów indie-rocka, które pojawiły się tego dnia na basenie mogły szukać pocieszenia. Trudno było zdecydować, gdzie się udać, ale szczególnie oryginalnie zapowiadał się wieczór w klubie Alphabeta: połączeniu sklepu, galerii i sali koncertowej. Jednym z elementów programu był tam np. pokaz filmu z popisami mistrzów skateboardingu, nakręconego w Wenezueli. Ale zdecydowanie ciekawsza była część muzyczna tego wieczoru, którą zaczęły dwa młode lokalne zespoły indie-punkowe: duet All Nine i grupa Pora Pora, w której uwagę zwracała przede wszystkim dynamiczna wokalistka. Z zupełnie innej bajki była natomiast kolejna formacja: grający brudne, mocno hiphopowe elektro grupa - formacja Ninja Sonik.

Najciekawsze organizatorzy tej imprezy zostawili jednak na koniec. To właśnie wtedy na scenie pojawili się bowiem muzycy grupy Japanther - jedni z najciekawszych przedstawicieli brudnego, punkowego, hipsterskiego indie-rocka z Williamsburga.

Publiczność tylko na to czekała: mimo, że było już około północy, co oznaczało, że zabawa na Williamsburgu trwała już prawie dwanaście godzin, nikt nie zdawał się zmęczony i wszyscy ruszyli do kompletnie wariackiego pogowania. I nic dziwnego, bo dynamiczna, a jednocześnie zabójczo przebojowa muzyka grupy nadaje się do tego znakomicie. Podczas krótkiego, ale niesamowicie intensywnego występu zabrzmiały przede wszystkim utwory z najnowszej płyty zespołu - znakomitego albumu „Skuffed Up My Huffy”, a przy okazji można się było dowiedzieć, skąd się bierze niezwykłe brzmienie tego duetu: perkusję i bas uzupełniają tylko puszczane z archaicznego, kasetowego walkmana sample, a obaj muzycy wydzierają się do ... żółtych słuchawek telefonicznych, umieszczonych na stojakach zamiast mikrofonów. Surowe, pełne energii piosenki grupy, z tekstami o życiu na Williamsburgu znakomicie oddają ducha i klimat tej dzielnicy, nic więc dziwnego, że tutejsza publiczność jest w nich tak zakochana. Ten ledwie półgodzinny występ był znakomitym zamknięciem gorącego dnia.

Przemek Gulda (18 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: an
[19 marca 2009]
Hmm, byłam na tym koncercie i miałam zupelnie inne wrazenia z wystepu Titus Andronicus. Ten moment z obcinaniem sobie brody przez wokalistę był zalosny i pseudoartystowski. W sumie nie czepialabym sie, gdyby facet potrafil spiewac, ale niestety w porownaniu z nim nawet ja mam niezly glos.

A Yo la Tengo rzeczywiście dali radę. Sekcja dęta była świetnym pomyslem.
Gość: fuks
[18 marca 2009]
Yo La Tengo zmiata ze sceny prawie każdy inny znany mi band! W ogóle to dobry zespół jest - ciekawe kiedy nowa płyta:>

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także