Girls Against Boys

Hard Rock Cafe, Warszawa - 17 lutego 2009

Zdjęcie Girls Against Boys - Hard Rock Cafe,  Warszawa

Shoutbox wydarzenia w serwisie Last.fm. Fani na miesiąc przed polską częścią trasy koncertowej GVSB:

Fan A – Ee. Są już bilety i radzę się spieszyć.

Fan B – Ja nie wiem czy warto się spieszyć, aż tacy superpopularni to jednak nie są w Polsce.

Fan A – Tu nie chodzi o superpopularność tylko megazajebistość.

Lutowa „Machina” (nr 35). Rubryka „Teraz”:

Kuba Dąbrowski – GVSB mieszkają w Nowym Jorku, ale swoje złote lata spędzili w Waszyngtonie i tam są ich hardcore’owe korzenie (pierwszym perkusistą był Brendan Canty z Fugazi). Postpunk? Posthardcore? Brzmienie z prehistorii. Coś, czym dobrze było się jarać w licealnych czasach, ale czego nikt z nas do końca nie rozumiał. Wytwórnie Touch And Go i późny Dischord, program „120 minutes” na MTV. Zespoły: Jesus Lizard, Butthole Surfers, Polvo, Dog Faced Hermans, Die Kreuzen, Girls Against Boys... Magiczne nazwy, które widziałeś na koszulkach starszych kolegów…

No cóż. Moi licealni starsi *koledzy* nosili koszulki z podobiznami nu-metalowych zespolików lub Guns’n’Roses – jedna z wersji na plechach miała replikę grafiki z książeczki debiutanckiego krążka przedstawiająca ofiarę gwałtu… A może to pierwsza muzyczna koszulka jaką pamiętam? Whatever. Po naszemu to będzie cokolwiek. Niepokojący obrazek. Podobnie zresztą jak ten z mojej pierwszej muzycznej koszulki. Twarz kilkuletniego chłopca, przenikliwe spojrzenie, zacięta warga. „War” U2. Zajebisty album, a „Like A Song” to chyba ich najlepszy punkowy utwór. I ta rozemocjonowana końcówka. Is there nothing left?

Info prasowe polskiego promotora Wet Music Production:

Są głównie znani z użycia dwóch basów w swoim składzie, co jest dość rzadkim eksperymentem wśród zespołów rockowych oraz z ich drugiego albumu „Venus Luxure No.1 Baby”, będącego bardzo istotną płytą dla muzyki post-hardcorowej w latach 90-tych.

Last.fm. Fani w przedkoncertowej gorącze:

Fan C – Ich muzyka momentami jest ciekawa, ale wokal mija się z nią bardzo szerokim łukiem, przez co całość traci na klasie. A cover Joy Division to totalna profanacja i pomyłka. Covery często przynoszą sławę zespołom, ale w tym przypadku powinno być to potępienie.

Fan A – Słuchasz iced earth [chyba tak specjalnie dla disu, z małych napisane – ml.]. Wyjdź, ok?

Koncertowy blog GVSB. Przed koncertem w Warszawie:

The Hard Rock is really well organized and is apparently one of the best clubs in Warsaw, but let me tell you it’s pretty hard to eat and drink and talk with 400 tvs running nonstop videos of Sammy Hagar/Van Halen running around the stage in parachute pants. (…) We soundcheck at 10 am... that is not rock at all. But we are consummate professionals and groggily play these monstrously loud songs. Why didn’t I learn to play a nice instrument? Oh I know why: because I wouldn’t be rocking the Hard Rock Cafe in Warsaw if I played the damn flute.

GVSB. Po koncercie w Warszawie:

The show was great, fantastic and really fun. It was a really good end to our Polish experience here and everyone was exceptionally nice to us. And it’s amazing to see Poland after 20 years. It is like night and day to compare the past and the present here.

Last.fm. Fani po koncercie:

Fan D – Koncert pierwsza klasa. A do tego spoko kolesie. Po koncercie bez problemu jakieś foty czy parę słów zamienić tez można było. Co też uczyniłem. Gad demyt, nie sądziłem, że dożyję takiej chwili, że będę na koncercie GVSB. Kapela, która wywarła na mnie piorunujące wrażenie od początku i to się raczej już nie zmieni. A było to ....15 lat temu... Everybody tucked in, tuck in, tuck in…

Fan E – Bo jakby był support to musieliby skończyć pół godziny wcześniej roznosić hamburgery.

Fan D – Scott powiedział, że jest totalnie zaskoczony, że tyle ludzi, że znali twórczość, że był świetny klimat i zabawa. Chociaż obawiał się, że grając w Hard Rock Cafe będzie grał zgłodniałym ludziom do steków.... a tu totalne zaskoczenie zwłaszcza, że nic nie nagrywają nowego wspólnie (poza Paramount Style) a koncert był we wtorek.... Powiedział, że naprawdę się świetnie bawili i warto było przyjechać do Polski.

Fan F – Ale jest w tym pewna sprawiedliwość, gdyż Polacy tez jeździli do USA grać do kotleta.

Fan E – Genialnie. GVSB rozp...ilo HRC. Fantastyczny klimat. Potęga brzmienia, którą zauroczyłem się w pierwszej połowie lat 90-tych. Ech, sentymentalny powrót. Super nagłośnienie, selektywne. Gdzie indziej dwa basy zlałyby się w buczenie a tutaj harce Johnny’ego docierały do uszu „co do struny”. Bisy i bisy – widać, że byli zadowoleni. No i obowiązkowe „She Lost Control”.

Fan G – Rozpierdolka, nie mam pytań.

Nie wiedziałem czego się spodziewać. Hard Rock koncertową salą nie jest, a w tym szczególnym przypadku – z GVSB na scenie – u części osób na widowni mogło zrodzić się nieodparte wrażenie pewnego niedopasowania. Oto zespół, który wypłynął na kontestacji systemu, choć w dużo mniejszym stopniu niż takie Fugazi, gra w klubie, który dla wielu jest tegoż systemu ucieleśnieniem, korporacyjnym złem, wszechogarniającą ziemski glob sieciowością. TAKIE koncerty powinny być wpisane w scenerię zupełnie odmienną jak choćby, nie szukając daleko, stołeczna Jadłodajnia Filozoficzna, gdzie barmani podają sobie mopa nad barem, gdzie od czasu do czasu wywali kanalizację, gdzie jeden sporadycznie da drugiemu w ryja. Lewar mówi: „Oczywiście, gdybyśmy żyli w idealnej rzeczywistości ten koncert odbyłby się w piwnicy twojego kumpla, nawalony Henry Rollins wjebałby twojej dziewczynie, a po wszystkim obudziłbyś się na podjeździe przed domem z obrzyganymi spodniami”.

W HRC ciśnienie podnosi się tylko niezgrabnym biznesmenom, którzy oblewają się ketchupem podczas lunchu, a dać to można kurtkę do szatni lub napiwek obsmarowanym samoopalaczem kelnerkom. Ale nikomu ta abstrakcyjna dychotomia miejsca i zespołu specjalnie nie przeszkadzała. Lewar mówi: „Grali jednak z takim ogniem, że nikt nie zwracał uwagi na pszenno-buraczane środowisko Hard Rock Cafe”. Fani przyszli na koncert, zobaczyć legendę w akcji i w przypadku sporej większości widowni zapewne na chwilę znów poczuć powiew młodości. Szybko wywiązało się pogo, w którym podstarzali hispsterzy podrygiwali pokracznie, starając się chronić jednocześnie swoje towarzyszki przed przypadkowymi kuksańcami innych współpogujących. Skoro pod sceną kotłowała się znów niemal młodzieńcza pasja, to na scenie jakby przeciwnie dominowało doświadczenie, swoista gracja ruchów, profesjonalizm, choć im dalej w set, tym bardziej energia tych „pod”, udzielała się tym „na” – Johnny skakał, grzywował, a mimika Scotta, choćby w takim „What kinda music?”, zyskała pewien pierwiastek teatralności. Z hitów wybrzmiały jeszcze „Kill The Sexplayer”, „Basstation”, „In Like Flynn”, „Rockets Are Red”, „Bulletproof Cupid”, „Life In Pink” i oczywiście „She Lost Control”.

Nie wiedziałem, czego się spodziewać, bo w listopadzie zeszłego roku w stołecznym Planie Be solowy projekt Scotta, Paramount Style, mocno mnie rozczarował. Na żywo zbyt kameralny, niebezpiecznie smęcący, pałętający się na pograniczu jazzu i rocka, zbyt stonowany, by wymusić milczenie, przerwanie knajpianych rozmów, zwrócenie uwagi na scenę. Z GVSB jest inaczej – ich muzyka wymaga posłuszeństwa, a przyjemna motoryka utworów (podwójny bas, ciężka praca perkusji) wymusza reakcje takie jak choćby podświadome gibanie się. No a gitarowy zgiełk skutecznie ucisza wszelkie pogaduszki. Można patrzeć, podziwiać, doznawać. A przerwach między utworami bić brawo. Gwizdać (jak ktoś umie), wykrzywiać tytuły piosenek w nadziei, że je zagrają, że spełnią prośbę, życzenie. Dla mnie spełnieniem życzenia był już sam występ GVSB.

Bonus! Na koncertowym blogu GVSB do przeczytania m.in.:

- barwny opis pierwszej koncertowej wizyty połowy składu GVSB z grupą Soulside w 1989 r.,

- nawiązująca w swej oryginalności do doświadczeń The Rolling Stones anegdota pt. „Co się stało z moją wypłatą?”,

- garść humorystycznych aforyzmów (np. Someone said there was GVSB fever in Poland and I think it’s so bad it’s keeping people in bed. Somebody get the rock doctor!) oraz szczera refleksja na temat jacy (z perspektywy zachodnich oczu) byliśmy, jacy jesteśmy, co się zmieniło, a co nie (ten wątek dotyczy spożycia alkoholu),

- emocjonująca historia pobicia z próbą kradzieży oraz Scotta M. walka ze zbiurokratyzowanym systemem rosyjskiej policji.

Maciej Lisiecki (12 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: iammacio
[15 marca 2009]
@rezencja

to raczej relacja

@nadęta forma

nadęcie towarzyszące wizycie zespołu w Polszy wyraźnie mi się udzieliło, stąd rozbuchanie narracyjne i objętościowe (w necie o brak miejsca martwic sie nie trzeba). nie mam zadnych emo kolezanek. stronilbym tez od takiego deprecjonowania stylu muzycznego jakim jest emo - relationship of command to dobre emo. to *emo* z ulic to żart. ze śmiercią wam do twarzy jak śpiewał zdaje się grabaż.

@gdybym tam nie był to za chuja bym się z tej recenzji nic nie dowiedział

teraz bedzie pretensjonalenie, bo pojade larkinem (uwaga!) nic, podobnie jak cos moze zdarzyc sie zawsze.

@fan e

pozdrawiam
myimagine
[13 marca 2009]
Pozdrowienia od fana E :)
Gość: adam b
[13 marca 2009]
Jacek ma rację, stary, chcesz zaimponować swoim emo koleżankom, całą twoją recenzję dałoby się skompresować do 3 akapitów, gdybym tam nie był to za chuja bym się z tej recenzji nic nie dowiedział poza tym, że autor na siłę próbuje robić z recenzji jakąś nadętą formę
iammacio
[12 marca 2009]
@czy te recenzje musza być takie pretensjonalne ?

a są? gdzie?

@masz kurwa 19 lat i trądzik ?

yyy. nie. tak.

@mimo wsio pozdro

pozdro600
Gość: Jacek
[12 marca 2009]
ja pierniczę, czyte recenzje musza być takie pretensjonalne ? masz kurwa 19 lat i trądzik ? mimo wsio pozdro

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także