Bodies Of Water, Port O'Brian, Peasant

Mercury Lounge, Nowy Jork - 13 sierpnia 2008

Zdjęcie Bodies Of Water, Port O'Brian, Peasant - Mercury Lounge, Nowy Jork

To przecież musiał być dobry koncert. Choć niby nic na to nie wskazywało: wciąż nie opadły jeszcze emocje po znakomitym występie, który poprzedniego dnia zaprezentował Conor Oberst i jego nowy zespół The Mystic Valley Band, a na scenie miały stanąć trzy, w zasadzie, drugo- a może wręcz trzecioligowe grupy. Ale wielka siła takich formacji często objawia się właśnie na koncertach, a zwłaszcza takich koncertach: w małych, kameralnych klubach.

Wieczór zaczął się od występu jednoosbowego projektu, działającego pod szyldem Peasant. Artysta, który się pod nim kryje, nie wybrał go sobie oczywiście przez przypadek: przyjechał do Nowego Jorku z głęboko prowincjonalnych zakamarków stanu Pensylwania, stanął samotnie na scenie w stroju, w którym bez przeszkód mógłby ruszyć do żniw i zaproponował pół godzinną dawkę muzyki, którą jako żywo można było kilka dekad temu - a kto wie, czy nie i dziś - usłyszeć na farmach podczas przerwy w pracy. To liryczne, choć zarazem melodyjne, bardzo delikatne ballady, zagrane na akustycznej gitarze, z wyśpiewywanymi bardzo miękkim głosem tekstami o najprostszych, ale najważniejszych sprawach.

Choć w przerwach między utworami muzyk wyraźnie sprawiał wrażenie bardzo stremowanego, udało mu się wydusić z siebie kilka bardzo zabawnych żartów. Choćby ten, gdy patrząc na zbierającą się pod sceną powoli, ale wciąż jeszcze nieliczną publiczność, stwierdził, że to prawie dwa razy tyle ludzi, ile mieszka w miejscowości, z której pochodzi. „Mam nadzieję, że nie zasmuciłem was za bardzo. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że moje piosenki strasznie zasmucają ludzi” - powiedział na koniec i zszedł ze sceny, żegnany rzęsistymi i w pełni zasłużonymi oklaskami, ustępując miejsca muzykom grupy Port O'Brien.

Ci z kolei, już od pierwszych sekund swojego występu dali do zrozumienia, że przez najbliższe trzy kwadranse liczyć się będzie zupełnie inny rodzaj ekspresji. Pięć osób na scenie, krzyki, przewracanie stojaków od mikrofonów i rzucanie gitarami - a jak się miało niedługo okazać: to był tylko początek. I cisza przed burzą. Autorzy jednej z najciekawszych, w tygodniach poprzedzających ten koncert, folkowych płyt z punkowym zacięciem, która zresztą ukazała się niemal dosłownie w jego przeddzień, zupełnie jakby wbrew logice i instynktowi biznesowemu jak ognia zdawali się unikać utworów z krążka „All We Can Do Is Sing”. Grali przede wszystkim zupełnie nowe kompozycje - niektóre z nich, jak przyznawał bezpretensjonalnie wokalista grupy, nie miały jeszcze nawet tytułów. Ten fragment koncertu był ciekawy, ale zdecydowanie nie zaspokajał zaostrzonych znakomitą płytą apetytów. Nieco goręcej zaczęło się robić, gdy zabrzmiała jedna z najłagodniejszych kompozycji na albumie, a jednocześnie - wyraźny dowód na to, że w kwestii piosenek o tematyce marynistycznej zespół nie ma dziś sobie równych na scenie alternatywnej, ballada „Fisherman' Son”. A potem zaczęło się na dobre: wokalista zerwał z siebie marynarkę, rzucił swą akustyczną gitarę za siebie i wziął do ręki instrument elektryczny, a artystka, grająca dotąd na banjo, przesiadła się do instrumentów klawiszowych.

„Teraz zagramy wam trochę dobrego, brudnego rocka” - rzucił wokalista i nie przesadził ani trochę. Ostatnie minuty koncertu były niemal jak koncert życzeń - zabrzmiały prawie wszystkie najciekawsze kompozycje z płyty (zaskakującym i bolesnym wyjątkiem okazał się brak w tym zestawie znakomitego, niezwykle przebojowego utworu „Pidgeonholed”), zagrane na dodatek w wersjach tak energetycznych, że mury poczciwego klubu Mercury Lounge zdawały się drżeć. Ale nawet i tego było mało muzykom grupy. Prawdziwą burzę z piorunami przygotowali dopiero na koniec: okazało się, że czarna skrzynia stojąca do tej pory koło sceny mieści w sobie spory zestaw najprostszych instrumentów perkusyjnych w postaci... pokrywek od garnków i łyżek. Muzycy rozdali je publiczności i zaprosili ją na scenę. Dzięki temu tytułowa piosenka z płyty wypadła jeszcze głośniej i bardziej wariacko niż wszystkie pozostałe, a grupa Port O'Brian w pełni udowodniła, że choć na awans do indie-rockowej ekstraklasy szans raczej nie ma, potrafi stworzyć znakomite widowisko i strzelać bardzo widowiskowe bramki.

Po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się pięcioosobowa, damsko-męska grupa Bodies Of Water i rozpoczęła swój występ. Już na podstawie obu płyt zespołu wiadomo, że jego muzycy nie do końca sprawdzają się jako autorzy wyrazistych i oryginalnych kompozycji, ale ich mocną stroną jest talent do wymyślania poruszających i wpadających w ucho harmonii wokalnych. I tak właśnie było na koncercie: dość przeciętne, momentami wręcz - zupełnie miałkie - kompozycje, broniły się bez żadnego problemu za sprawą wyśpiewywanych przez wszystkich pięcioro członków grupy linii wokalnych. Były momenty, gdy te zwielokrotnione, wielogłosowe partie przyprawiały o mocny dreszcz wzruszenia. I był to kolejny tego wieczoru, bardzo przekonujący dowód na to, że od czasu do czasu trzeba zerknąć do drugiego i dalszych szeregów indie-rockowych zespołów, bo na odkrycie i swoje pięć minut czeka tam naprawdę sporo prawdziwych perełek.

Przemek Gulda (10 lutego 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kolargol
[8 marca 2009]
E tam, Bodies Of Water są lepsi niż z tekstu wynika:) Swietny zestaw z Port O'Brien.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także