The Stranglers

Proxima, Warszawa - 18 stycznia 2009

Zdjęcie The Stranglers - Proxima, Warszawa

Przyznam, że z drobnymi obawami wybierałem się na The Stranglers do warszawskiej Proximy, mając w pamięci kilka koncertów w tym klubie, które wyróżniały się in minus ze względu na dość słabe nagłośnienie i brzmienie. Co prawda formacja z Guildford zawsze była aktywna koncertowo i nasz kraj odwiedzała w miarę regularnie, jednak ja do tej pory nie miałem okazji zobaczyć na żywo tej legendy post-punka, a niewykluczone, że była to ostatnia okazja. Dlatego liczyłem, że tym razem nic nie będzie mi przeszkadzać w odbiorze muzyki. Jednak zanim scenę przejęli bohaterowie wieczoru, kilka swoich kawałków zagrały chłopaki z warszawskiej formacji The Black Tapes. Ich występ przebiegł w zasadzie bez historii, co trzeba policzyć grupie raczej na plus. Jako support całkiem nieźle się sprawdzili, grając taką dość klasyczną odmianę punk rocka, przywołującą na myśl wczesne The Clash oraz Stiff Little Fingers. Trochę przydługą przerwę po tej rozgrzewce postanowiłem spożytkować oglądając merch przywieziony przez zespół (koszulki były kapitalne, ale niestety z multimediów dostępne były tylko jakieś koncertówki). Dzięki temu czas upłynął szybciej i już niebawem na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru.

Okazało się, że dane nam będzie zobaczyć (i usłyszeć) zaledwie połowę „prawdziwego” składu The Stranglers, gdyż oprócz Hugh Cornwella, którego w zespole nie ma już od dawna, zabrakło także perkusisty Jeta Blacka. Nie wpłynęło to na szczęście na jakość występu, jaki zaserwowali angielscy weterani nowej fali. Zaczęli od starych, punkowych kawałków – na pierwszy ogień poszły między innymi „Waltzinblack”, „(Get A) Grip (On Yourself)” i „Peaches”. Od początku widać było, że JJ Burnel i Baz Warne dobrze się rozumieją i nieźle uzupełniają, stanowiąc duet niemal równoprawnych frontmanów. Z kolei Dave Greenfield schował się za tak rozbudowanym zestawem elektronicznego sprzętu, że ledwie wystawała mu znad niego głowa. Podczas całego występu grupa mieszała twórczość z różnych okresów swojej działalności, ale generalnie nie wybiegała poza kanon szlagierowych utworów. Z nowszych rzeczy usłyszeć można było całkiem nieźle komponujące się z całością „Spectre Of Love” i „Big Thing Coming”. Cały koncert był czymś w rodzaju składanki najważniejszych i najlepszych kawałków, czego zresztą można było się spodziewać, jako że był on częścią największej w historii kapeli trasy zatytułowanej „Greatest Hits Tour”. Generalnie wszyscy byli chyba zadowoleni, biorąc pod uwagę formę zespołu po powrocie do studia cztery lata temu, która mimo wszystko odbiega od dokonań z okresu, kiedy za mikrofonem stał Cornwell. Mniej więcej w połowie występu przyszedł czas na serię największych przebojów. Zagrali między innymi „Golden Brown” (niestety nie brzmiący najlepiej w surowej aranżacji), „Always The Sun” (z refrenem wykrzyczanym przez kilkaset gardeł), „No Mercy”, „Strange Little Girl” i „Walk On By”. Przez chwilę zrobiło się trochę bardziej nastrojowo i trzeba przyznać, że te piosenki pomimo upływu lat świetnie się cały czas bronią. Prawdziwy charakter Stranglersi pokazali jednak wykonując bardziej żywiołowe i zadziorne kawałki, takie jak „Straighten Out” oraz nowofalowe, wsparte klawiszami „Duchess” czy „Nice n’ Sleazy”. Właściwą część koncertu zakończyli prawdziwym uderzeniem w postaci „Tank”.

Jakby tego było mało, po krótkim oczekiwaniu pełnym wrzawy i oklasków, zespół wrócił na scenę, aby zagrać dwa energiczne numery sprzed lat – „Nuclear Device” i „Something Better Change”. Wieczór jednak nie miał prawa się skończyć bez sztandarowego kawałka „No More Heroes”, który zagrany na drugi bis wyzwolił w tłumie ostatnie pokłady dzikiej energii. W jednej chwili poczułem się, jakbym cofnął się w czasie do końca lat siedemdziesiątych i bawił na występie w jakimś obskurnym klubie w Londynie. Fantastyczna chwila. Myślę, że wszystkie osoby, które przed tym koncertem wysyłały The Strangles na wcześniejszą, muzyczną emeryturę, zmuszone były później zrewidować swoje poglądy. „Dinozaury” pokazały, że wciąż nie brakuje im werwy, aby na scenie dorównywać przedstawicielom nawet znacznie młodszego pokolenia rockowych muzyków. Ich przewaga polega na tym, że stoi za nimi trzydzieści lat historii, której ducha, jeżeli tylko chcą, są cały czas w stanie przywołać.

Przemysław Nowak (5 lutego 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: maciek
[5 lutego 2009]
A ja chciałem podziękować za wejściówkę. Biletu bym nie kupił, a tak miałem okazję poobserwować śmieszne maski Burnela.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także