French Kicks / Headlights / Tiny Masters Of today
Brooklyn Bridge Park Nowy Jrok - 6 sierpnia 2008
Ilość letnich koncertów plenerowych w Nowym Jorku i miejsc, w których mogą się odbywać jest chyba nieograniczona. Obok Southside Seaport, Summer Stage w Central Parku, Pier 54 czy McCarren Pool, gdzie koncerty odbywają się regularnie, na letniej mapie koncertowej wciąż przybywa nowych miejsc. Jednym z nich okazał się park u podnóża Mostu Brooklyńskiego, malowniczo położony w nieczynnym od dziesięcioleciu porcie, w najstarszej zamieszkanej części Brooklynu.
To właśnie tam, na terenie dawnego magazynu tytoniowego, dziś po części pieczołowicie odrestaurowanego, po części zaś dostosowanego do zupełnie innych niż dawniej zastosowań – przede wszystkim zaś: różnego rodzaju imprez kulturalnych z koncertami na czele, ustawiona została scena, na której odbywał się ten, bardzo różnorodny pod względem muzycznym, koncert.
Rozpoczął go krótki występ grupy Tiny Masters Of Today, znanej nie od dziś jako najmłodszy nowojorski skład rockowy. I nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady: rodzeństwo liderujące temu zespołowi nie przekroczyło jeszcze piętnastego roku życia. Ale bynajmniej nie przeszkadza to tym uroczym, długowłosym dzieciom grać całkiem sprawnej, dość prostej i przebojowej muzyki. Mimo wczesnej pory (dzieci muszą przecież szybko chodzić spać), nastolatkom udało się z pełnym powodzeniem porwać słuchaczy swym niedojrzałym i uroczo nieporadnym rock'n'rollem.
Zaraz po nich na scenie zainstalował się dużo bardziej dorosły zespół - czworo muzyków z Illinois, występujących jako Headlights. Grupa kilka miesięcy wcześniej zadebiutowała dość udanym, choć prawie w ogóle niedostrzeżonym albumem, zawierającym spokojną, niemal senną muzykę, mocno zatopioną w gęstym, elektronicznym sosie. I choć na koncercie zabrzmiały przede wszystkim utwory z tego krążka, można było odnieść wrażenie, że wykonuje je zupełnie inny zespół. Nie dość, że ilość instrumentów elektronicznych została zredukowana niemal do minimum na rzecz gitar, na dodatek muzycy wykonywali kolejne utwory z niezwykłą energią i zapałem, zupełnie jakby nie były jednymi z najsmutniejszych i najbardziej zamyślonych piosenek ostatnich miesięcy. Niemal dziecięca radość muzyków udzielała się także publiczności. Zwłaszcza tej... dziecięcej, której było pod sceną całkiem sporo. Pod koniec swego występu artyści zaprosili nawet na scenę dwie dziarskie pięciolatki, które spontanicznie improwizowały zawrotne układy choreograficzne do kolejnych piosenek.
Po kilku minutach atmosfera znów się nieco zmieniła: na scenę weszło czterech nowojorczyków z grupy French Kicks. Całkiem wyluzowani, wiecznie uśmiechnięci od ucha do ucha, biegający po scenie w japonkach i luźnych koszulach w kratę, przez czterdzieści minut swego występu wykonywali przede wszystkim radosne, proste i zupełnie bezpretensjonalne utwory ze swej najnowszej płyty. Kiedy patrzyło się na nich, kiedy słuchało się ich wesolutkiej, lekkiej, łatwej i przyjemnej nowej muzyki, nie było najmniejszych wątpliwości: muzycy wyraźnie i dość jednoznacznie dawali do zrozumienia, że ich rozbrat z post-punkowym graniem i przejście na stronę lekkiego, alternatywnego popu należy uznać za ostatecznie dokonany. I nie można mieć przecież do nich za to żadnych pretensji, ale niestety od razu nasuwa się jedno, poważne zastrzeżenie: kiedy gra się taką muzykę, trzeba mieć mocne, przebojowe kompozycje. A French Kicks ich po prostu nie mają. I ten występ znakomicie to udowadniał: kolejne utwory, podobne do siebie, jak dwie krople wody, przelatywały przez głowę bezwiednie, nie zostając w niej na dłużej ani przez chwilę. Trochę szkoda, bo przez to koncert tej grupy był tylko miłym wydarzeniem, o którym zapomina się niemal natychmiast po tym, gdy się skończyło.