The Black Lips / Deerhunter / King Khan And The Shrines / Tall Firs
McCarren Pool, Nowy Jork - 3 sierpnia 2008
Z okazji kolejnej odsłony imprezy z cyklu Pool Parties, niedzielnych plenerowych koncertów w nieczynnym od lat basenie, organizatorzy przygotowali bardzo różnorodny zestaw wykonawców.
Jako pierwsi na scenie pojawili się muzycy mieszkający, jak sami stwierdzili, tuż za rogiem, czyli członkowie grupy Tall Firs. Zaprezentowali bardzo krótki, trwający zaledwie dwadzieścia minut występ, podczas którego zagrali głównie utwory ze swej najnowszej, wydanej kilka miesięcy wcześniej, płyty „Too Old To Die Young”. Są one co prawda nieco bardziej dynamiczne od tych, które znalazły się na debiutanckim albumie grupy, ale to i tak było o wiele za mało, żeby poruszyć prażącą się w potężnym upale brooklyńską publiczność. Muzyka grupy, otwarcie czerpiąca pełnymi garściami z tych spokojniejszych fragmentów twórczości grupy Sonic Youth, sprawdziłaby się z pewnością o wiele bardziej w kameralnych, klubowych warunkach, na wielkiej scenie ci trzej muzycy – grający na perkusji i dwóch gitarach, bez gitary basowej – niemal zginęli. Zginęła także gdzieś w nieustannym zamieszaniu i atmosferze bezpretensjonalnego pikniku, panujących nieustannie w McCarren Pool, ich nieco wystudiowana i wyrafinowana muzyka.
Za to znakomicie sprawdziła się tam propozycja jednego z najczęściej wymienianych ostatnio przez amerykańskich blogerów muzycznych artysty – Kinga Khana. Co prawda pod względem muzycznym była ona nieco trudna do przełknięcia – to połączenie korzennego, garażowego rocka rodem z lat 60-tych i elementów mocno erotycznego soulu w stylu Jamesa Browna, zagrane w bardzo dużym, prawie big bandowym składzie, w którym na plan pierwszy wysuwała się wieloosobowa sekcja dęta.
Ale w tym występie nie chodziło tylko o muzykę. A raczej wręcz przeciwnie – została ona absolutnie przyćmiona i zepchnięta na bardzo daleki plan przez to, co wyprawiał na scenie Khan i jego muzycy. Bo nie starczyło, że wszyscy oni znakomicie się bawili przy granej przez siebie muzyce, tańcząc, przepychając się, a nawet wskakując sobie wzajemnie na plecy. Bo nie starczyło, że ważne miejsce na scenie zajmowała… cheerliderka, wywijająca dynamicznie kolorowymi pomponami. Nie starczyły nawet zabawne przebieranki lidera, który przez większość koncertu paradował po scenie w majtkach i czarnej pelerynie. To była tylko przygrywka do tego, co się działo po każdym z zagranych kawałków – Khan natychmiast nawiązał znakomity kontakt z publicznością, żartując z nią i z niej bez żadnych zahamowań. W pewnym momencie dawał np. widzom rady, jak panowie mogą udawać dziewczyny, wciskając sobie przyrodzenie między uda, co natychmiast zaprezentował w naturze. W innym z kolei – przytargał na scenę torbę pełną bananów, którymi rzucał w kierunku widowni, co za chwilę spowodowało intensywną wojnę na bananowe skórki. Khan wprost tryskał humorem i rozbrajał wszystkich swoim niezwykłym zachowaniem – to bez dwóch zdań jeden z najbardziej utalentowanych performerów na dzisiejszej amerykańskiej scenie, na której wszak nie brakuje artystów, którzy potrafią zabawić publiczność na koncercie.
Kolejny występ był jakby na przeciwległym biegunie pod względem scenicznej energii i żywiołowości. Grupa Deerhunter, w nieco poszerzonym składzie i po dość daleko idącym liftingu stylistycznym swojej muzyki, zaprezentowała przede wszystkim materiał ze swej najnowszej, jeszcze nie wydanej płyty. Choć nie zabrakło w programie tego koncertu także piosenek nieco starszych i tych najnowszych – jeszcze nie nagranych. Tym razem Bradford Cox – jeden z największych egocentryków amerykańskiej sceny alternatywnej - zachowywał się wyjątkowo spokojnie i skupiał się w zasadzie tylko na śpiewaniu i grze na gitarze, oszczędzając tym razem publiczności swoich monstrualnie długich wyznań o trudnym dzieciństwie i problemach psychicznych – a zdarza się, że zajmują one na koncertach grupy więcej miejsca niż sama muzyka. Tej ostatniej nie zabrakło, ale trudno było się nią zachwycić. Grupa jest dziś wyraźnie na rozdrożu między stylowym, nowofalowym czy shoegazingowym graniem, a gatunkami bardziej popowymi i piosenkami wyraźnie melodyjnymi. Zdecydowanie najmocniejszym elementem występu zespołu był ostatni utwór, podczas którego muzycy zaczęli generować zmyślny gitarowy jazgot, na miarę mistrzów z Sonic Youth czy My Bloody Valentine. W takim repertuarze Cox i jego współpracownicy sprawdzają się zdecydowanie najlepiej.
Wieczór zamknął występ formacji The Black Lips, która przeniosła słuchaczy o kilka dekad do tyłu, prezentując ognisty garażowy rock. Ta radosna w gruncie rzeczy i mocno zabawowa muzyka bardzo dobrze trafiła do rozgrzanej palącym słońcem publiczności i okazała się świetnym akcentem kończącym kolejną odsłonę Pool Parties.