Roisin Murphy
Arena Ursynów, Warszawa - 12 listopada 2008
Odwiedziny Róisín Murphy w naszym kraju to zalążek tego, co być może niedługo będziemy nazywać codziennością. Codziennością, o której chyba od dawna marzymy – mnóstwo cyklicznych koncertów świetnych i aktualnych wykonawców i europejskie ceny biletów. Co prawda sporo jeszcze brakuje, żeby panna Murphy i jej podobni witali nas za każdym razem, gdy tylko otwieramy lodówkę, ale musicie przyznać, że cztery występy w przeciągu niespełna roku w kilkumiesięcznych odstępach czasu to nie jest coś, do czego przyzwyczaiły nas zagraniczne gwiazdy. Wnioskując chociażby po frekwencji (koncert w zasadzie wyprzedany) występy Róisín cały czas potrafią elektryzować bardzo duże grupy ludzi. Sam dałem złapać się w tę spiralę uwielbienia i sprawdziłem jej koncertowe oblicze więcej niż tylko obowiązkowy jeden raz. Dzięki temu mogę pokusić się o lekką analizę muzycznego preformance'u Irlandki w dziedzinie czasu.
W zasadzie styczniowa relacja Marty i Kuby ze Stodoły w dużej części nadal jest aktualna. Poza kilkoma nowinkami, liftingiem niektórych kawałków i dodaniem paru nowych, wszystko to, co najlepsze u Róisín, zostało na miejscu. Cały czas ogromne tłumy (mimo przeniesienia koncertu do dużo większej Areny Ursynów), mnóstwo scenicznego szaleństwa, energii, sporo nieustannego tanecznego dialogu z publicznością, cała szafa ubrań wszystkich waszych poprzednich, obecnych i przyszłych dziewczyn razem wziętych i te same piękne kobiety na scenie. Od początku do końca pieczołowicie przygotowany i świetnie wyreżyserowany spektakl. Ale coś musiało się zmienić, skoro ta relacja zawiera coś więcej niż tylko odnośnik do poprzedniego tekstu.
Niespodzianką (dla tych którzy nie śledzili jesiennych setów Irlandki) była przede wszystkim akustyczna jego część i dość liczne wycieczki w stronę Moloko. Po dość mocnym repertuarowo i imprezowo początku („Overpowered”, „You Know Me Better” i „Checkin' On Me”) cała siódemka oglądana tego wieczora na scenie ścisnęła się na dwóch metrach kwadratowych (dobra – góra czterech), by odwiedzić po razie „Statues” („I Want You”), „Things To Make And Do” („It’s Nothing”) i oba solowe albumy artystki („Through Time”, „Tell Everybody”). Ten ostatni track, w sumie podobnie jak reszta, zabrzmiał w ogromnym wnętrzu ursynowskiej Areny nadspodziewanie intymnie. Choć zaraz po nim wszyscy na kilka minut zniknęli ze sceny, co ostudziło emocję i rozbiło odrobinę ciągłość występu, to dało to czas tym wszystkim sprzętowym pomagierom na doprowadzenie układu instrumentów na swoje właściwe pozycje. Drobny remanent przed kulminacją, jaką bez wątpienia była zremiksowana wersja „Movie Star”. Rozwijająca się, stopniowo rozbudowywana przez dołączających kolejnych muzyków i co chwilę powracające bit i kosmiczne klawisze sprawiły, że zapewne przez chwilę zawodnicy AZS-u zadrżeli o swój zagrożony zniszczeniem siatkarski parkiet.
Kontynuacja koncertu to już wariacja na temat styczniowej Stodoły plus mieszanka nieodhaczonych jeszcze tego wieczora płyt Moloko z jazdą obowiązkową z „Ruby Blue” i jego następcy. Kosmetyka aranżacyjna kawałków z solówek Róisín nie grzeje ani nie mrozi, a kawałki Moloko to cały czas nie te najbardziej znane i przebojowe wybory z ligi „Sing It Back” czy „The Time Is Now”. Ale nawet jeżeli ze wszystkich kalkulacji wychodzi, że stać ją na jeszcze więcej, to i tak zrobiła tego wieczora wystarczająco dużo, żeby lakonicznie stwierdzić, że to znów był świetny koncert. I mam nadzieję, że na to właśnie stwierdzenie czekaliście czytając cały ten przydługawy tekst.