Animal Collective
Fabryka Trzciny, Warszawa - 12 października 2008
Bycie fanem muzyki w Polsce to frustrujące zajęcie. Jeśli jeszcze nie macie nerwicy, to wkrótce się jej nabawicie. Gwarantuję.
O Animal Collective zwykło się mówić: „najważniejszy zespół świata”. Przy założeniu, że ta obiegowa opinia jest prawdziwa, nagłośnieniowcy warszawskiej Fabryki Trzciny, w której odbywał się ten długo wyczekiwany koncert, przez jeden jedyny wieczór byli „najważniejszymi akustykami świata” i mieli do wykonania jedno jedyne zadanie. Finał tego przedsięwzięcia zna każdy nadwiślański meloman – miało być pięknie, a wyszło jak zawsze. Zlewający się dźwięk, niechlujnie wycyzelowane niskie tony, wokalizy Pandy Beara i Avey’ego Tare’a ginące w otchłani wypolerowanego, snobistycznego (acz całkiem ciekawego) wnętrza praskiego klubu, a scena usytuowana tak nisko, że cokolwiek zobaczyć mogli tylko wybrańcy w pierwszych rzędach lub nieślubne dzieci Karla Malone’a, to tylko wyimek koncertowej codzienności.
W przeciwieństwie jednak do naszych lokalnych promotorów kultury, nowojorscy muzycy, goszczący w trzyosobowym składzie, w swoją pracę włożyli całych siebie i jeszcze trochę. Przez blisko godzinę i piętnaście minut bez wytchnienia zarażali niespotykaną energią, napełniali optymizmem i dzielili się meandrami swojej oryginalnej filozofii grania. Trzech niesamowicie zwyczajnych gości, obdarzonych wręcz skromnością wprost proporcjonalną do ich talentu, wyszło na scenę i po zdawkowym „hi” przyłożyło nam, by przywołać słowa szanownego redaktora Artura Kieli, „do skroni rakietę ziemia – powietrze”. No, prawie. Odważne pomysły z płyt Animal Collective na żywo zyskały nową, jeszcze radykalniejszą oprawę, balansującą miejscami na pograniczu bolesnego ekstremum i obezwładniającego piękna jednocześnie. A to wszystko generowane wymiennie tylko przez gitarę, perkusję, sampler, elektroniczne zabawki Geologista, charakterystyczne dla Avey’ego darcie ryja i anielskie zaśpiewy Noah Lennoxa. Można było mieć dreszcze, zapewniam.
Zgodnie ze swym zwyczajem Animal Collective poczęstowali warszawską publiczność mieszanką błyskawicznie rozpoznawalnych numerów (a trzeba podkreślić, że reprezentacja „Strawberry Jam”, w postaci „Peacebone” i „Fireworks”, została zdaje się najgoręcej przyjęta), pozycji równie znanych, lecz zmienionych prawie nie do poznania (choć częściowo może to efekt tego feralnego nagłośnienia), jak „Who Could Win A Rabbit”, i szeregu nowych kompozycji, które prawdopodobnie znajdą się na zapowiadanym na styczeń kolejnym albumie formacji. Występ wieńczyło „Comfy In Nautica” z solowej płyty Pandy Beara, i był to chyba najbardziej mistyczny moment wieczoru – zetknięcie się na żywo z niezwykłą wrażliwością Lennoxa, obserwowanie jak każda emocja odbija się na jego skupionej twarzy, to definicja powodów, dla których chodzi się na koncerty i na kilka minut całkowicie zapomina o bolących plecach, przepychających się pajacach, niezapłaconym rachunku, kryzysie finansowym i reszcie rzeczy, których nie wymienię z obawy o popadnięcie w nieznośną dla czytelnika grafomanię. Wiecie, o co chodzi.
Szkoda, że niezrozumiała dla mnie polityka Fabryki Trzciny nie pozwoliła, by warszawski koncert, tak jak w Katowicach, miał swój naturalny finał godzinę później. Szkoda, że polska lichota uniemożliwiła odbiór koncertu w takim kształcie, na jaki zasługiwał. Dobrze jednak, że jest taki zespół jak Animal Collective.