MGMT / Mothe Super Rainbow / The Ting Tings

McCarren Pool, Nowy Jork - 27 lipca 2008

Zdjęcie MGMT / Mothe Super Rainbow / The Ting Tings - McCarren Pool, Nowy Jork

Program ostatniego sezonu plenerowych koncertów letnich na nieczynnym basenie na Williamsburgu nie jest może tak mocny, jak w poprzednich latach, ale pojawiło się w nim kilka bardzo ważnych punktów. Jednym z nich był z pewnością występ miejscowej gwiazdy – zespołu MGMT. Występ pierwszy od bardzo długiego czasu – prawie dokładnie pół roku. Na dodatek był to czas, w którym w związku z tym zespołem zmieniło się wszystko: z kolejnej obiecującej młodej grupy z Nowego Jorku, stał się wielką światową gwiazdą alternatywnej sceny, której utwory królują nawet na playlistach polskich rozgłośni radiowych. Zanim jednak muzycy tej grupy znaleźli się na scenie, musiało się na niej jeszcze sporo wydarzyć.

Zaczęło się już bardzo wcześnie – zachęceni perspektywą obejrzenia MGMT na żywo, a na dodatek za darmo, nowojorscy hipsterzy już od południa zaczęli gromadzić się wokół ogrodzenia basenu, formując szybko porażającą swą długością kolejkę (jak się potem okazało: na tym koncercie była rekordowa frekwencja w całej trzyletniej historii Pool Partie). I kiedy wszystko zapowiadało się jak najlepiej, niebo zasnuło się nagle ciężkimi, czarnymi chmurami i zaczęła się trwająca długi czas ulewa. Wiele osób zrezygnowało z czekania na koncert, inne próbowały się ukryć pod fragmentami konstrukcji basenu, zapewniającymi jakąkolwiek osłonę przed deszczem i tylko niektórym woda w butach i we włosach w niczym nie przeszkadzała – ci bawili się beztrosko rozchlapując kałuże jak dzieci.

Choć przez długi czas cały sprzęt na scenie był skrupulatnie osłonięty nieprzemakalnymi płachtami i nic nie zapowiadało, żeby koncert miał się zacząć punktualnie, szybko okazało się, że to tylko pozory. Wystarczyło bowiem kilka szybkich działań ekipy technicznej i już The Ting Tings - najbardziej hype’owany brytyjski zespół ostatnich miesięcy - stanął na scenie w pełnej gotowości. Para tworzących go muzyków zaczęła raczej ostrożnie i zachowawczo utworem „We Walk” – jednym z najspokojniejszych na całej debiutanckiej płycie. Artyści musieli chyba wiedzieć, że Stany to nie to samo co Europa i tu nikt nie przyjmie ich tak, jak na starym kontynencie. Tu nie ma ich zdjęć na okładkach wszystkich pism, a ich płyt - na najbardziej widocznych półkach w sklepach muzycznych. Tu w informacjach o niedzielnym koncercie mało kto w ogóle zająknął się o The Ting Tings, skupiając się na niezwykle popularnym headlinerze.

Nic więc dziwnego, że Brytyjczycy mieli pewne prawo być spięci i może dlatego ich występ nie był z pewnością najlepszym w karierze i nie pokazał wszystkiego na co stać muzyków tego dynamicznego duetu. Ale gdyby odrzucić wyśrubowane oczekiwania, trudno byłoby się w zasadzie przyczepić do czegoś konkretnego: wszystkie przeboje zabrzmiały jeden po drugim, a Katie White dwoiła się i troiła, żeby koncert wyglądał jak najbardziej dynamicznie. A to brała do ręki gitarę i biegała z nią po scenie, a to z kolei skupiała się na śpiewaniu i ekstatycznym tańcu z mikrofonem w ręku, a to wreszcie – złapała perkusyjną pałkę z wielką filcową kulą na końcu i waliła zapamiętale w równie ogromny bęben. Tak było w zagranym na samym końcu, w poważnie wydłużonej wersji, utworze „Shut Up And Let Me Go”, urozmaiconym na dodatek krótkim występem grupy młodych czarnoskórych akrobatów, wykonujących niezwykłe sztuczki, skacząc przez dwie skakanki.

Po niespełna czterdziestu minutach było już po wszystkim. Deszcz przestał padać, pod sceną zaroiło się od ludzi, a na scenie pojawił się zespół amerykańskich eksperymentatorów - Black Moth Super Rainbow. Choć na żywo ich muzyka zabrzmiała znacznie lepiej niż ze studyjnych płyt, ale ich elektroniczno-rockowe kompozycje nadal pozostawały tylko dźwiękowym tłem. Można było odnieść wrażenie, że nawet sami muzycy nie chcą za bardzo dać się zauważyć: stali spokojnie przy swoich instrumentach, nie wykonując prawie żadnego ruchu, nie nawiązując żadnego kontaktu z publicznością.

Zupełnie inaczej było kilkanaście minut później, gdy stanęli przed nią muzycy MGMT. Ale trzeba przyznać, że im było o wiele łatwiej – nowojorska publiczność nie od dziś znana jest z tego, że kocha swoje lokalne gwiazdy. I nie inaczej było tym razem – aplauz towarzyszył muzykom od momentu, gdy tylko mignęli z boku sceny. Początkowe takty pierwszego utworu ledwie można było wyłowić z lawiny okrzyków i oklasków.

Zespół przedstawił blisko godzinny występ, na który składały się przede wszystkim – co zresztą przecież dość oczywiste – utwory z niedawnego debiutu zespołu. I od razu dało się zauważyć charakterystyczną dwoistość propozycji tej grupy, widoczną już przecież na jej płycie: obok utworów bezsprzecznie genialnych, takich jak „Time To Pretend”, „Electric Feel” czy zagrany na bis „Kids”, w repertuarze grupy znajduje się niestety także sporo materiału, który nie dorasta im do pięt. Grając je na żywo, zespół popadał w stylową, acz zużytą do cna konwencję rockowej psychodelii, co niekiedy stawało się dość nieznośne i po prostu nudne. A kiedy już miało się ochotę wychodzić, muzycy po krótkiej przerwie serwowali, któryś ze swoich wielkich hitów i od razu znów robiło się przyjemnie, oryginalnie i mocno.

Pod względem wizualnym koncert nie należał do szczególnie atrakcyjnych: muzycy robili niewiele ponad rytmiczne kiwanie się do rytmu własnych przebojów i delikatne wdzięczenie się do publiczności. Ale widać w ich przypadku tyle starczyło, żeby zasłużyć sobie na światową sławę i nie do końca zrozumiały hype. Usprawiedliwia go chyba tylko tych kilka genialnych minut, które wyszły spod ich palców, bo ten występ – choć niezły przecież – z pewnością nie.

Przemek Gulda (29 września 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także