My Bloody Valentine
Roundhouse, Londyn - 23 czerwca 2008
- Ej, no jak mam to?
- Normalnie?
- No dobra, mogę normalnie. My Bloody Valentine to zespół grający muzykę rockową, w stylu tzw. shoegaze. Składa się z czterech osób. Troje muzyków pochodzi z Irlandii. Ostatni album ukazał się w 1991 roku, nazywał się „Loveless” i bardzo się wszystkim podobał. 23 czerwca bieżącego roku zagrali koncert w londyńskim Roundhouse, w dzielnicy Camden Town. Widziałem ten koncert. Był bardzo dobry, choć głośny. Zespół też zaprezentował się bardzo dobrze. Szczególnie korzystne wrażenie sprawiał perkusista; był sprawny. Natomiast wokalistka, Bilinda Butcher była dość nieśmiała i cicha. Członkowie zespołu zaprezentowali utwory z albumów „Loveless”, „Isn’t Anything”, oraz z EP-ki „You Made Me Realize”. Piosenki My Bloody Valentine na żywo dużo zyskują w porównaniu z nagraniami studyjnymi. Jako support zagrał Graham Coxon, były członek angielskiej grupy Blur. Był sam na scenie.
- Proszę je wziąć.
- Zatyczki?
- Tak, przydadzą się. Wchodzicie tam na własną odpowiedzialność. Naprawdę proponuję je założyć.
- To jest Coxon?
- No. Mnie się podoba. Fajne takie pejzażowe granie. No i ja lubię jak się na żywo kroi muzykę i zapętla. Poza tym to jest świetne intro dla My Bloody Valentine.
- Jasne, pewnie Albarn wiedział, że największą ambicją Coxona jest przekształcenie Blur w żywe intro dla MBV i dlatego go wyrzucił.
- A to nie on sam odszedł?
- Ej, gdzie on jest? Poszedł? Obraził się?
- Nie no, efekty obsługuje od pięciu minut, klęczy tam. Tam klęczy, o, widać okulary. A widzisz na balkonie? MBV?
- Aha. Bilinda i Kevin są jeszcze razem?
- Założysz je?
- Nie wiem, zobaczę jak będzie.
- Zakładanie zatyczek do uszu na koncertach kompletnie mija się z celem.
- Założycie, sami zobaczycie, nie ma innego wyjścia. Jak zaczynają grać „You Made Me Realize” to ludzie wybiegają z sali. Wczoraj na koncercie ludzie dosłownie wpadli w histerię, jakieś dziewczyny zaczęły płakać, jedna zemdlała. Serio, rozpacz i panika.
- Nieźle. Drugi raz już jesteś na ich koncercie?
- Czwarty. Przyjechałem tu z moim chłopakiem aż z Brighton. O, tam stoi, Steve. Też jestem Steve. Ja najbardziej kocham u nich melodie, a Steve hałas. A wy jak?
- „I Only Said”!!! Zajebiście! Przekażmy sobie znak pokoju!!
- Co!?!
- Jezu. Żyjesz?
- Tak. Nie wiem co powiedzieć. Nie wiem co powiedzieć.
- Założyłeś zatyczki?
- No. A ty?
- Nie zdążyłem. Zanim zrozumiałem co się dzieje, że grają już kodę, nie zdążyłem sięgnąć do kieszeni i tylko zasłoniłem uszy rękami. Stałem tak przez piętnaście minut.
- No ale podobało ci się?
- Nie wiem, nie, właściwie nie. Nie, to było okropne! Jestem strasznie zawiedziony. To był tylko hałas, czysty hałas. Im się po prostu coś pojebało. Zerżnęli od The Jesus And Mary Chain nie to co trzeba. Jak już zrzynali, mogli zerżnąć melodie. Po co hałas? Shields to klaun. Ja tego kompletnie nie kumam. Może za dwadzieścia lat ludzie będą wiedzieli, o co im chodzi, o ile w ogóle o coś tu chodzi.
- A widziałeś tych wszystkich ludzi? Jak wychodzili przerażeni z koncertu?
- No, to było dosyć upiorne. Wiesz, ja jestem już stary, widziałem na żywo wszystkie najważniejsze kapele, jakie tu grały w ciągu ostatnich dwudziestu lat, ale czegoś takiego jeszcze nigdy. Cokolwiek Shields chciał zrobić, zrobił to. I właściwie myślę, że nie ma znaczenia czy mi się podobało czy nie, bo tego i tak nie da się tak wymierzyć; czy zagrali dobrze, czy niedobrze, czy na sześć na dziesięć. To jest to, co ci kolesie mówili w tym busie; to bardziej doświadczenie spirytystyczne niż koncert.
- Spirytystyczne? A nie duchowe czasem? Wiesz, że rozmawiamy już o tym bez przerwy od trzech godzin? I jeszcze niedawno mówiłeś, że to Shields to klaun...
- To było trzy godziny temu, zresztą wcale się z tego nie wycofuję.
- Cześć, chłopcy. Jesteśmy uczciwymi kolesiami, ja i Ken, chcemy sobie zarobić parę groszy. Zawieziemy was gdziekolwiek chcecie za 20 funtów, okej?
- Okej, wsiadamy.
- Gdzie jedziecie, chłopcy?
- Enfield.
- Spoko, to będzie 20, jak mówiłem. Co porabiacie w Camden?
- Byliśmy na koncercie My Bloody Valentine.
- To ci, ten, ci kolesie, no, ten pedał od George’a Michaela? Ten od tego…
- No tak. Dokładnie.
- Fajnie, to musiało być miło. No. Ten. Macie trochę cracku, chłopcy? Smack?
- No nie.
- Wiesz, razem z Kenem zbieramy na trochę cracku. Mamy już 70, potrzebujemy jeszcze 20 i będzie. Wiecie, gdzie to można kupić?
- No na Camden będzie łatwiej niż w Enfield na pewno.
- To zawracamy, kupimy trochę i podzielimy się z wami, chłopcy i potem was zawieziemy, co? To ty nam pokażesz gdzie to kupić, ale to potrzeba jeszcze 10. Macie jeszcze 10?
- No jak oni zaczęli to rozkręcać nie wiedziałem co się dzieje. Wiesz, coraz intensywniej, intensywniej. Zabili mnie po prostu. Wibrowała mi nawet koszulka. Fala dźwięku praktycznie zwaliła mnie z nóg. Wokół oniemiałe twarze tych wszystkich ludzi; niesamowite. Hmm, cokolwiek by się jutro nie działo na Radiohead, choćby zagrali lepiej, jeśli w ogóle da się to porównać, to i tak będziemy pamiętali tylko My Bloody Valentine.
- Właśnie. Genialne, genialne. Ale nigdy, przenigdy nie chciałbym tego powtórzyć. Przed chwilą wysłałem smsa do Lizzy, bo Keith jedzie na nich do Manchesteru, że to go przerośnie, tak, wiesz, bardzo obrazowo, ale czego bym nie napisał nie uda mi się oddać tego, co tam się działo.
- Strasznie mi się podobało to, że nic nie mówili pomiędzy piosenkami, tylko grali te kawałki jeden po drugim. Gdyby Shields mówił rzeczy w stylu: hej, jak się bawicie?; dajcie teraz czadu!; wszyscy klaszczą!; to bym wyszedł z koncertu.
- No, no. I jak pięknie wyglądała Bilinda! W tej sukience z tą gitarą wyglądała jak dziewczynka z karabinem. Cudnie. Ej, jaka w ogóle jest teraz zajebista noc, ciepło, cykady. Od kiedy macie w Londynie takie głośne cykady? Czy co to jest? Ptaki gdzieś?
- Jakie cykady?
- No to takie cykanie, dzwonienie, czy co to jest.
- Nic nie dzwoni, jest kompletna cisza.
- Cisza? Jak?
- Uszkodziłeś sobie słuch.