Deer Tick / Doveman / Mark DeNardo / The NY Howl
Southpaw, Nowy Jork - 15 lutego 2008
Piątkowy koncert w klubie Southpaw, położonym w dzielnicy Park Slope na Brooklynie, był imprezą niecodzienną i czymś więcej niż tylko występami kilku zespołów. Pod szyldem Zombieville odbywają się bowiem w tym miejscu od czasu do czasu multimedialne przedsięwzięcia, które mają szlachetny cel zaktywizowania i zintegrowania lokalnej społeczności, a dokładniej – jej młodszej części.
Lutowe wydanie imprezy było jej dziewiątą edycją, a w programie znalazła się muzyka, kabaret (w postaci kilkorga komików, którzy prezentowali się w przerwach między występami zespołów) i… słodycze – organizatorzy zapewnili spory zestaw ciastek własnej roboty, które rozdawali podczas całej imprezy.
Muzyczną stronę tego przedsięwzięcia otworzył występ zespołu NY Howl – to grupa o dość niekonwencjonalnym składzie, w którym znalazł się gitarzysta, perkusista, muzyk obsługujący instrumenty klawiszowe i saksofonista. Jak się więc można spodziewać jej muzyka łączy w sobie elementy rocka, a dokładniej: korzennego rock’n’rolla i jazzu – często w dość wariackiej wersji. To granie, w którym było bardzo dużo energii, choć pod względem stylistycznym daleko mu raczej od wszystkiego, co mieści się nawet w bardzo szeroko rozumianym pojęciu indie rocka.
Kiedy do swojego występu zaczęli się przygotowywać muzycy grupy Doveman, nagle z tyłu sali publiczność usłyszała zaproszenie do wspólnej zabawy – okazało się, że Mark DeNardo i jego formacja Graffiti Monster w przerwie między zespołami występującymi na dużej scenie, zaprezentowała się na zaimprowizowanej mini-scenie na zapleczu klubu. Więcej miejsca nie było potrzeba trójce muzyków: jeden grał na minimalnym zestawie perkusyjnym, lider – na gitarze, a trzeci na… podręcznych konsolach do gier. Muzyka grupy to dość nietypowy – głównie ze względu na bardzo oryginalne brzmienie – taneczny art-punk. Występ zespołu podzielony był na dwie części – po raz kolejny muzycy pojawili się na swojej małej scenie w przerwie przed występem grupy Deer Tick – i obie pokazały dość różne oblicza grupy. Najpierw zabrzmiały zupełnie wariackie, krótkie i mocno chaotyczne utwory, potem zaś zespół jakby trochę się wyciszył i uspokoił, prezentując kompozycje nieco bardziej rozbudowane i zdecydowanie solidniej skomponowane. Wyraźnie było widać, że to raczej granie dla żartu i zabawy niż muzyka z wielkimi ambicjami, ale co najmniej kilka utworów zespołu mocno zwracało uwagę.
Występ formacji Doveman przeniósł słuchaczy w krainę zupełnie innego nastroju: wolne, niemal zatrzymujące się od czasu do czasu w miejscu kompozycje z pogranicza slowcore i tradycyjnej ballady robiły wrażenie podobne do tego, jakie ma się słuchając studyjnej płyty zespołu - każdy utwór z osobna coś w sobie ma, ale w większym zestawie ta muzyka jest niestety zbyt monotonna, żeby porwać słuchacza. Lider zespołu, Thomas Bartlett, znany wcześniej przede wszystkim ze współpracy z zespołem The National, potrafi napisać znakomitą, smutną piosenkę, ale niestety – koncert pokazał to jeszcze lepiej niż nagrania studyjne – ubiera ją w tyle warstw aranżacyjnych, że zamiast prostej, nostalgicznej ballady słuchacz dostaje w twarz niemal psychodelicznym kolażem dźwięków.
Zdecydowaną gwiazdą wieczoru był zespół Deer Tick, czyli formacja stworzona przez singer/songwritera Johna McCauleya. To autor niezwykle ciekawej i kompletnie niedocenionej płyty „War Elephant”, która ukazała się jesienią 2007 roku i mało kto ją zauważył. Zawiera piosenki będące znakomitym połączeniem alternatywnego country, bluesa i indie rocka, ze świetnymi melodiami i niezłymi tekstami. O ile płytę postawić można w zasadzie na jednej półce z produkcjami innego nowojorskiego artysty poruszającego się w podobnej stylistyce – i, notabene, w podobnym stopniu niedocenionego – Phosphorescenta, na koncercie okazało się, że muzyk ten ma także zupełnie inne oblicze. McCauley jest bowiem znakomitym komikiem, w związku z czym jego długi, trwający prawie półtorej godziny, występ był w zasadzie połączeniem zwykłego koncertu i bardzo zabawnego kabaretu. W ramach tego pierwszego, artysta przedstawił kilka kompozycji wybranych ze swej debiutanckiej płyty oraz spory zestaw nowych piosenek, które mają się znaleźć na, nagrywanym właśnie, kolejnym albumie. To niezwykle świeża, choć przecież oparta na niemal antycznych źródłach, muzyka. Nie ma przecież w tych piosenkach wpadających w ucho refrenów, ale i tak natychmiast porwały publiczność do zabawy.
Ale sama muzyka to nie wszystko – nie sposób nie wspomnieć o komicznych talentach artysty, które całkiem nieoczekiwanie objawił na tym koncercie. Właściwie ile razy się odezwał, publiczność leżała na ziemi ze śmiechu. I nic dziwnego – jego dowcipy były niezwykle zabawne, a do tego – kąśliwe. Bezlitośnie parodiował uczestników i jurorów amerykańskiej wersji „Idola”, pastwił się nad najbardziej kiczowatymi gwiazdami popu, a wreszcie przedstawił zestaw zupełnie zaskakujących coverów: od „Smells Like Teen Spirit” Nirvany (poprzedzonego rozbrajająco śmieszną opowieścią o niedawnym koncercie w którymś z uniwersyteckich campusów, podczas którego cała publiczność czytała książki, nie zwracając uwagi na zespół) do… „La Bamby” Los Lobos, wykonanej chyba jeszcze bardziej ogniście niż oryginał. McCauley i jego zespół dostarczyli publiczności masę naprawdę świetnej zabawy. Jedyne, czego można żałować, to że w programie koncertu nie znalazł się jeden z najbardziej porażających utworów ostatnich kilku miesięcy, utwór „Christ Jesus” – ale faktem jest, że nie mieścił się zupełnie w klimacie wieczoru. Wieczoru, podczas którego McCauley udowodnił, że brak zainteresowania jego debiutancką płytą jest doprawdy niezrozumiały.